Także Niemcy przyglądali się w ciszy temu pokazowi porządku i organizacji. Wkrótce, za nieco ponad pół roku, ich Rzesza legnie w gruzach. Ale oni nie będą mieli tego przywileju, żeby z podniesionym czołem opuścić swoją stolicę. Historia jest sprawiedliwa. Oni na to nie zasługiwali.
Pamiętając o tym dumnym wymarszu powstańców, nie wolno nam zapominać o męczeńskim wymarszu setek tysięcy cywilnych mieszkańców miasta. Uczciwość nakazuje nam pamiętać o tych zwykłych ludziach, którzy z różnych powodów walczyć nie mogli lub nie chcieli. Niektórzy szli 17 kilometrów po raniących stopy gruzach ze Śródmieścia do obozu w Pruszkowie. Inni musieli pokonać jeszcze większą odległość – z Powiśla, dolnego Mokotowa, Bielan czy Żoliborza. A przecież byli wśród nich ludzie chorzy, niepełnosprawni, starcy, malutkie dzieci, kobiety w ciąży czy ranni mężczyźni. Ileż tam było nieopisanego cierpienia. Co działo się z diabetykami, dla których nie było już insuliny? Jak udało się wyjść ludziom śmiertelnie chorym? Co działo się z rodzącymi matkami, których dzieci przychodziły na świat niemający przyszłości? A co z umierającymi starcami, którym nie dane było godnie pożegnać doczesności? Nikt tych pytań dzisiaj nie zadaje, a przecież dramat, jaki się rozgrywał na ulicach naszej zniszczonej stolicy, nie miał sobie równego w dziejach. Nigdy nie zapomnę, jak brat mojej babci, podporucznik AK Władysław Jasiński, ps. Topór, zastępca dowódcy WSOP 1. Rejonu Żoliborz, opowiadał, że w hali byłych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego Pruszków, gdzie Niemcy utworzyli Durchgangslager 121 Pruszków, wśród setek ludzi leżących na ziemi dostrzegł znajome oblicze jakiegoś schorowanego, wychudzonego starca. Był to były prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Stanisław Wojciechowski. Tu, wśród tych wszystkich nieszczęśników, jego choroba nie robiła na nikim wrażenia. W piekle król i włościanie są sobie równi.
Do tego samego miejsca trafili wszyscy moi dziadkowie, ich dzieci, krewni i żyjący rodzice. Niektórzy zdołali znaleźć schronienie u dalszej rodziny lub przyjaciół mieszkających w okolicznych, niezniszczonych podwarszawskich miejscowościach – Komorowie, Otrębusach czy Podkowie Leśnej. Inni mieli pecha, jak moja babcia Irena Domańska, która z dwiema córeczkami mającymi 3 i 5 lat została wepchnięta do otwartego wagonu, służącego do przewozu węgla, i wraz z setkami innych warszawiaków ruszyła w długą, kilkudniową podróż w strugach siekącego październikowego deszczu gdzieś na południe Polski. Szczęśliwie nigdy nie poznała celu swojej upiornej podróży. Zdołała z dziećmi uciec z „warszawskiego" transportu, kiedy pociąg zatrzymał się na stacji w Kielcach. Innym się to nie udało. Nim minęło pół roku, zdołała wrócić do Warszawy. Tam, choć otaczało ją morze ruin, znowu była w swoim domu.