Konflikt na południowo-wschodnim krańcu Nigerii dobiegł końca dokładnie pół wieku temu, ale dla wielu wciąż się nie skończył. „Kraj wciąż jest nawiedzany przez duchy tej wojny. Po prostu wstrzymano walkę, nie próbując odnieść się do jej przyczyn. Odmawiając debaty o jej spuściźnie, władcy kraju podsycili tylko głębokie, groźne rozczarowanie" – podsumowuje Max Siollun, nigeryjski historyk i autor opracowań dotyczących m.in. secesji Biafry.
W 50-milionowym wówczas kraju (symboliczny próg populacji Nigeria przekroczyła mniej więcej w 1965 r., dziś liczba ta przekracza 200 mln) zbuntowana grupa Igbo stanowiła w przybliżeniu 13,5-milionową mniejszość. Po upadku Biafry w styczniu 1970 r. lud ten pozornie roztopił się w etnicznej mozaice państwa. Dbali o to rządzący, a niemal wszyscy – włącznie z rządzącym dziś Muhammadu Buharim – wywodzili się z dowództwa armii, która przyjęła kapitulację secesjonistów. Igbo rozproszyli się po całym kraju, pozornie zniknęli z pola widzenia. Odwet wzięli za to w literaturze: zarówno laureat Bookera i potencjalny noblista Chinua Achebe (we wspomnieniach „There was a country. A personal history of Biafra"), jak i gwiazda ostatnich lat – wydawana również w Polsce Chimamanda Ngozi Adichie (w powieści „Połówka żółtego słońca") – to proza pisana z perspektywy ofiar pacyfikacji secesji.
Rozsypująca się mozaika
„W pierwszych latach postkolonialnej historii Afryki nie było kraju tragiczniej doświadczonego aniżeli Nigeria (...) Przy całym swym okrucieństwie wojna ta, podobnie jak konflikt o Katangę, jest klasycznym przykładem afrykańskiego kryzysu postkolonialnego" – pisał historyk Michał Leśniewski w opracowaniu „Zarys dziejów Afryki i Azji 1869–1996", podkreślając, że kluczowym czynnikiem konfliktogennym na Czarnym Lądzie były granice: rysowane byle jak, bez uwzględniania etnicznych podziałów czy woli miejscowych ludów – podobnie zresztą jak i w innych dawnych koloniach, na Bliskim Wschodzie czy w Azji.
Taką właśnie sklejką – czy bardziej elegancko: mozaiką – była niepodległa od 1960 r. Nigeria. Nawet brytyjscy kolonizatorzy jeszcze do 1914 r. nie traktowali jej w kategoriach jednolitego terytorium administracyjnego. A w epoce dekolonizacji podstawowym celem było wyrwanie się spod kontroli Londynu. W efekcie w granicach jednego państwa zamknięto 250 grup etnicznych i kilka religii, wśród których dominowali muzułmanie i chrześcijanie – w zbliżonych, ponad 40-procentowych proporcjach. Ta przynależność etniczna stała się fundamentem krajowej polityki: partie nie tyle opierały się na poglądach politycznych, ile na przynależności do określonej grupy. Na biedniejszej północy i zachodzie dominowali muzułmanie, na bogatszym południu i wschodzie – chrześcijanie, zwłaszcza 13,5-milionowa wówczas (i 32-milionowa dziś) społeczność Igbo. Rząd próbował częściowo rozładowywać napięcia, rozbudowując strukturę lokalnych władz, ale nie szło za tym równomierne rozłożenie dystrybuowanych z centralnego budżetu pieniędzy. W Lagos „szerzyła się korupcja (...). Powszechny był nepotyzm. Oskarżano się wzajemnie o oszustwa wyborcze. Brak stabilności politycznej i społecznej powodował, że konflikty wewnętrzne przybierały na sile", jak wylicza Leśniewski.
Jedyną instytucją, która formalnie sytuowała się ponad podziałami, była armia. Ale do czasu. „W styczniu 1966 roku zdominowany przez wojskowych, wywodzących się z ludu Igbo, pucz zainicjował całą serię przewrotów i kontrprzewrotów, które ostatecznie utorowały drogę rządom wojskowych" – piszą autorzy wydanej na półwiecze wybuchu wojny o Biafrę książki „Postcolonial Conflict And The Question of Genocide. The Nigeria-Biafra War 1967–1970".