Dom był piętrowy, płaski z werandą i tarasem, duże, weneckie okna, przeszklone drzwi. Surowa, geometryczna bryła w kolorze piaskowym. Nowoczesne budownictwo z lat 30. Przy bramie wyjazdowej garaż, mała oficyna z tyłu, wokół ozdobne krzewy, srebrne świerki, modrzewie. Takie domy nazywano u nas pałacykami, willami. Było ich niewiele. Willa pana Hawliczka, dyrektora fabryki. Dom znanego doktora. Fantazyjny pałacyk w parku. Może jeszcze malowniczy dworek o spadzistym dachu, z gankiem wspartym kolumienkami na ulicy Sejmowej. Tam mieszkał znany tłumacz literatury rosyjskiej i po wojnie często spoglądałem przez szczeliny w płocie na starszego pana siedzącego w fotelu pod wielkim, rozłożystym drzewem. Okryty pledem pisał coś na kolanach, odrzucając zapisane kartki na trawę. (...) Może stamtąd przyszły pierwsze impulsy do pisania?
Jednak nade wszystko utkwiła mi w pamięci willa na ulicy Piłsudskiego. Jako kilkuletni chłopak szedłem tamtędy w piękny, letni dzień i posłyszałem wesołe głosy, śmiech. Zatrzymałem się i patrzyłem przez siatkę otaczającą ogród na zabawę dwojga dzieci: chłopca i dziewczynki. Podrzucali piłkę. Zaprosili mnie dozabawy.
– No, idź – ojciec popchnął mnie lekko.
Niepewnie otworzyłem furtkę i dziewczynka rzuciła piłkę w moją stronę. Odrzuciłem. Zaczęła się gra w dwa ognie.
Te wille, pałacyki, jak mówiono u nas, wyróżniały się urodą w miasteczku, gdzie domki były pokraczne, parterowe, budowane w większości nakładem własnej pracy przez robotników z fabryki Polo, Ortweina, Hawliczka oraz tramwajarzy i kolejarzy. A wśród tej niskiej, biednej zabudowy sterczały tu i ówdzie kamienice czynszowe, zwane pekinami.