Andrzej: – Mnie wtedy dał ciupagę.
Kolejne spotkanie było już po wojnie, bo ojciec po powstaniu trafił do Włoch...
Andrzej: – Tak. Wrócił do Polski dopiero na koniec 1946 roku. Bywał w Warszawie. Ja byłem w harcerstwie, odgruzowywaliśmy stolicę. Zakwaterowali nas w AWF bez okien. Ojciec wiedział o tym od naszego brata ciotecznego, który był moim drużynowym i spotkał się z nim w Warszawie. Podprowadził go na Graniczną. Ojciec nie spotkał się ze mną, ale mnie obserwował. Później powiedział podobno, że robimy dobrą robotę. Był przeciwnikiem nowego ustroju, ale wiedział, że trzeba Polskę odbudować. Harcerstwo było jeszcze inne, w łeb dostaliśmy ze dwa, trzy lata później. Ostatnie spotkanie, o którym chciałem powiedzieć, było wcześniej w Ostrowi. Ojciec jeździł na rozmowy do partyzantów. Wiadomo było, że wszyscy oficerowie i starsi rangą akowcy byli prześladowani do śmierci, albo wywożeni na Wschód. Chodziło o to, żeby tę młodzież ratować, żeby wychodziła z lasu. Nie chciano go za bardzo słuchać. Był przygnębiony, ale z nami się odprężył trochę. W Ostrowi było dużo kolegów i wymyślał gry na powietrzu, coś jakby krykiet. Trzeba było z daleka rzucać, trenować oko, rękę, siłę.
Zofia: – Mieliśmy jeszcze kontakt, kiedy się ukrywał. Wiecznie był bardzo skoncentrowany. Wyjmował z kieszeni skórki chleba i żuł, widocznie z Oświęcimia został nawyk. Pamiętam, jak przyjechał do Ostrowi i nie chciał się pokazywać, bo dużo ludzi. Potem mówił nam, że ważne jest, by mieć przyjaciół. Z tych czasów przed aresztowaniem opowiem jeszcze jedną historię. 12 maja zawsze były imieniny naszej mamy. Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby ojciec nie przyjechał. Cały czas czekaliśmy. Wreszcie położyliśmy się spać. Daję panu największe słowo honoru, że widocznie tak szalenie intensywnie myślał o nas, już będąc aresztowanym, że w pewnym momencie usłyszałam stuk w szybę. Spałam mocno, ale zrobiło mi się tak strasznie mokro na czole. Mama była w tym samym pokoju, zerwałam się: „Mamo – Ojciec!”. Ona do jednego okna, ja do drugiego i oczywiście nikogo nie było. Dopiero potem dostaliśmy wiadomość od wujenki Ostrowskiej z Warszawy, że ojca zatrzymano.
Jak mama zareagowała?
Zofia: – Zaraz paczkę zrobiła do jedzenia i chciała ją podać za wszelką cenę. Nie wiedziała jeszcze gdzie, a on już był na Rakowieckiej. Wcześniej torturowano go na Krzywickiego.
Czy mamie udało się z nim spotkać?
Zofia: – Niestety, po ogłoszeniu wyroku. Ale to już było pożegnanie.Andrzej: – Obrączkę przekazał. Grzebyk metalowy to chyba dostała potem z depozytu.
Zofia: – I prosił, żeby czytała codziennie św. Tomasza. Był bardzo silnie, mądrze wierzący. Dlatego twierdzę, że to był człowiek posłany. Jak to Mickiewicz pięknie napisał – okuty w powiciu. Całe jego życie było walką o przetrwanie. Jedyny okres łagodny to był ślub z Marią – 7 kwietnia 1931 roku w Ostrowi Mazowieckiej, w przepięknym kościele i przed pięknym ołtarzem. I późniejsze osiem lat w Sukurczach.
Czy były interwencje u Cyrankiewicza w trakcie procesu?
Andrzej: – Pani Serafińska jeździła. Znała Cyrankiewiczów rodzinę, bo mieszkała w tym samym domu w Krakowie.
Zofia: – Wtedy już była Polska Ludowa, modne stały się rocznice i odsłonięcia różnych miejsc. Cyrankiewicz wodził prym w Oświęcimiu jako wielki bohater. Ojciec tego nie mógł znieść i napisał podobno do niego. Powiedział: „Ja nie mogę słuchać, kiedy społeczeństwo polskie jest tak strasznie oszukiwane”. Cyrankiewicz powiedział podobno, że gdyby Witold Pilecki powoływał się na znajomość z nim, to nie może to mieć żadnego wpływu na złagodzenie kary.
Andrzej: – Najgorzej, że nie ma dowodów na piśmie. Zresztą – dlaczego nam wtedy nikt nie pomógł, żaden z akowców? Ojciec wszystkim pomagał, nie patrząc, kto jest kim.
Jak po tym tragicznym 1948 roku radziliście sobie państwo w życiu?
Zofia: – Fatalnie. Mama nie mogła dostać pracy. My potem także nie. Byłam studentką Politechniki Warszawskiej tylko przez trzy semestry, ponieważ nie mogłam się dostać do profesora z egzaminem. Wszyscy asystenci byli czerwoni. I był prorektor Araszkiewicz, znakomity Polak i profesor. Poznał mnie poprzez panią Ćwirko-Godycką, która była jego sekretarką. Powiedział: – Moje kochane dziecko, daj sobie spokój z dalszą nauką na razie. Tak się skończyła moja edukacja. Dlatego szukałam pracy, ale nigdzie się nie mogłam dostać. Sprzątaczka, herbaciarka...
Czy ktoś pani dawał do zrozumienia, że to przez nazwisko?
Zofia: – Nie. Mówiono – niech pani przyjdzie za dwa dni. Przychodziłam. Niestety, już zajęte. Mieszkałam w bardzo złych warunkach, już mając męża i dzieci. Ściany były oblodzone, dzieci skrobały sobie gałki ze śniegu z szafki. Walka o węgiel, żeby było ciepło. Najgorsze, że nie było pracy. W związku z tym pani, która mieszkała nad nami w takich samych warunkach jak ja, miała znajomego, pana Wojciecha Kętrzyńskiego. To był polityk, który kiedyś działał w PAX-ie. Załatwił mi pracę. To była wielka sprawa. Pracowałam na etacie pracownika fizycznego, ale w biurze.
A pan jak sobie radził?
Andrzej: – Byłem współtwórcą ligi lotniczej w gimnazjum w Ostrowi. Najpierw budowaliśmy latające modele. Drugim etapem było zdobywanie mewek, czyli szybownictwo. Do tego wystartowaliśmy z kolegą Ambroziakiem i wszystko dobrze szło. Przyjechaliśmy do Warszawy, Służba Polsce miała to w swojej gestii. Najpierw badania, potem egzaminy pisemne, po nich podpisanie skierowania. Niejaki pan Krypa powiedział: „Ambroziak tak, Pilecki nie”. Zrozumiałem, że nie mam co kończyć tego gimnazjum. Zrobiłem tzw. małą maturę i zdałem do technikum radiowego. Nakaz pracy, trafiłem do Kasprzaka. Potem w wojsku byłem szefem radiowęzła, później – kinooperatorem w Rembertowie. Pamiętam, że nie było komu pojechać do Bydgoszczy po popiersie Lenina. Pomyślałem, jak będę miał taką przepustkę, to mogę jechać do Warszawy. Przyjechałem do Świdra, zapukałem. Mama otwiera, a w drzwiach Lenin.
Zofia: – Myśmy bardzo długo nie wiedzieli, co jest z ojcem. Kiedy mama pojechała do Warszawy na Rakowiecką z paczką, powiedzieli jej, że nie ma Pileckiego, wyjechał. Miała oczywiście przeróżne koncepcje, ktoś jej z kart wróżył, że ojciec żyje. Nie wiedzieliśmy, że wyrok został wykonany. Że nie ma grobu i nigdy nie będzie. Mama się łudziła, myślała, że może na Syberię wywieźli. Ja bez przerwy krążyłam po urzędach, prosząc jakiegoś adwokata, żeby zechciał dojść do materiałów sądowych ojca i zabrać jego pamiętniki. W końcu powiedział, że nie chce pieniędzy, bo nic nie może zrobić. Dopiero, gdy w latach 80. zaczęła się odwilż, pojawiły się różne naciski, żeby zrobić rewizję procesu. Wreszcie w 1988 roku, czterdzieści lat po jego śmierci, zobaczyłam akt wykonania wyroku – 25 maja 1948 r., o godzinie 21.30. Mama jeszcze żyła. Miała 96 lat, gdy umarła 6 lutego 2002 roku.
Pamiętacie państwo, co powiedziała, gdy po tylu latach wyszła na jaw prawda?
Zofia: – Bardzo cierpiała.
Andrzej: – Miała chwile wątpliwości. Bywało, że mówiła w nerwach: „Po co on się dla tej hołoty tak poświęcił...”.
Zofia: – Może dlatego, że końcówka procesu rehabilitacyjnego w 1989 roku to była farsa. Ja się wstydziłam słuchać. Oni się tak kajali, że taki błąd, że taki człowiek itd. Mieliśmy trzech adwokatów. Dali koncert. Tamci najpierw nie chcieli procesu, a potem nikt z rodziny nie wiedział, że on się już rozpoczyna. Dopiero mecenas Andrzejewski sprawił, że poszły zawiadomienia pod właściwe adresy. Był też proces sędziego Łapińskiego, który domagał się śmierci ojca. Na końcu moich przesłuchań zapytano mnie: „A jaki by pani ferowała wyrok?”. „Żaden” – powiedziałam, bo to jest już człowiek wiekowy. Żył długo i plugawie. A mój ojciec krótko i pięknie.