Bociany strącone przez burzę

Rozmowa z dziećmi Rotmistrza Witolda Pileckiego - Zofią i Andrzejem

Publikacja: 23.05.2008 06:36

Bociany strącone przez burzę

Foto: Zdjęcia ze zbiorów rodzinnych i IPN

Rz: – Rotmistrz Witold Pilecki, po latach peerelowskiego zakłamania, odzyskał należną mu pozycję w historii Polski. Co państwo dziś czujecie?

Andrzej Pilecki: – Długo na to czekaliśmy. Nie tylko ja z Zosią, ale wszyscy, którzy nas znali i byli podobnych zapatrywań. Przez wiele lat byliśmy zdziwieni, że nic się o ojcu nie mówi. Że unikają nas także te osoby, którym pomagał na każdym kroku. Mama za bardzo nas nie informowała, nie chciała w stresy wpędzać. Musiała walczyć przede wszystkim o to, żeby nas wyżywić i wychować.

Zofia Pilecka: – W naszej prasie o niewielką informację na temat ojca pokusił się pan Juliusz Smoczyński, ówczesny zastępca redaktora „Kuriera Polskiego”. To był piękny artykuł „Cztery drogi rotmistrza Pileckiego”. Autor od razu został zwolniony. Jestem mu ogromnie wdzięczna za to, że dał wtedy sygnał innym.

Andrzej: – Przeżywamy każdy moment związany z ojcem, szczególnie że ten rok jest jubileuszowy. Interesują się, zapraszają nas na poświęcenia tablic. Trzeba stwierdzić, że odżyliśmy.

Zofia: – Do pewnego momentu bardzo cierpiałam, ponieważ nie było miejsca, gdzie by można tatę pochować, zapalić świeczkę, postawić kwiatek. To trwało latami. Dzisiaj jestem szczęśliwa, że ojciec, który tę ziemię tak ukochał i dla niej poniósł najwyższą ofiarę, jest wszędzie. Jego grób to jest cała polska ziemia. Powstają szkoły im. Witolda Pileckiego. Ogromna liczba młodzieży, mając ojca za patrona, śledzi jego życie i jego wartości. To dla nas największa nagroda. Ja i Andrzej sami niedługo będziemy po tamtej stronie, ale widzimy, że są młodzi, którzy poniosą ten przepiękny sztandar. Jestem spokojna, bo duch ojca żyje.

Andrzej – Myśmy zawsze o to zabiegali. Jakieś afisze się przyklejało dobrym klejem, żeby nie mogli zerwać od razu – pomódlmy się za duszę ojca i pamiętajmy, że zamordowano go na Rakowieckiej. Wieszałem przeważnie na kościołach. Dobrze było, jak wisiało przez tydzień. Ale teraz ojciec się sam broni.

Zofia – Pierwsza tablica pojawiła na ścianie kościoła św. Stanisława Kostki w Warszawie. Odwaga była jeszcze wtedy szalenie droga. Z panią, która jest z zawodu architektem, poszłyśmy do proboszcza. Pozwolił nam tablicę wmurować za Chrystusem frasobliwym, żeby nie rzucała się w oczy. Nie chciał, żeby ją zniszczono. Przyjechała biedna, wiejska szkoła z Kozików na wycieczkę i oczywiście poszli do grobu księdza Popiełuszki. Jakoś tę tablicę odnaleźli. Tak się zafascynowali Witoldem Pileckim, że koniecznie chcieli go mieć za patrona. Pomyślałam wtedy, że ojciec, który kochał ziemię, na której gospodarzył, pola, lasy, zioła, kwiaty, znalazł sobie wreszcie ciche miejsce pod wiejskimi strzechami. Tam jest kilkanaście chałup, ludzie zbierają jagody, runo leśne. I są gniazda bocianie. A bociany to był w naszych Sukurczach symbol ostoi. Rokrocznie przylatywały. Jędruś, chcę, żebyś powiedział o burzy...

Andrzej: – To był jakiś znak, że koniec z Sukurczami, które miały 450 lat historii. Bardzo stary dwór. Na końcu dziedzińca rosła wielka jodła, na niej bociany uwiły gniazdo. Burza, która przyszła latem 1939 roku, zrzuciła to gniazdo razem z młodymi, już dorastającymi ptakami. Ojciec wracał skądś bryczką i je zbierał. U nas była cała klinika bocianów. Ciotka pisała we wspomnieniach, że to symbol. Rzeczywiście, już się wtedy z Sukurczami żegnaliśmy.

A państwa najwcześniejsze wspomnienia związane z ojcem?

Zofia: – Do końca naszych dni będą nam towarzyszyć. Kiedy wojna wybuchła, byłam ledwie sześciolatką, ale pamiętam dosłownie wszystko. Troskę ojca o nas, bo mama jako nauczycielka zawsze była zapracowana. To on nauczył nas żyć. Jeździł z nami na pola, wpajał miłość do wszystkiego, co żyje. Do tego stopnia, że kiedyś szłam przez dziedziniec i ojciec mówi: „Dlaczego nie patrzysz pod nogi, przecież tam jest biedronka”. Tę biedronkę kazał mi wziąć i na listek włożyć, żeby miała możliwość przeżycia. Mieliśmy sady, które rodziły owoce. Cały nasz dwór i dziedziniec osłaniała od północnych wiatrów przecudna, wiekowa aleja. Była pod kątem prostym, korony się łączyły. Jako dziecko zbaczałam z tej alei i zbierałam muszelki ślimaków. Pamiętam też wzgórek i kamień na końcu alei, o których ojciec napisał cudny poemat.

Andrzej: – Opisywał prawie każde drzewo. Często jechaliśmy konno na krótki obchód. Patrzył, czy pszenica dojrzała, rozcierał sobie na ręku i sprawdzał, czy już czas na koszenie.

Zofia: – Dyscypliny uczył. Jeżeli musiał sam jechać na pole, to nam nie wolno było wyjść na dziedziniec, dopóki promienie słońca nie dotrą do kreski, którą narysował patykiem.

Andrzej: – A pamiętasz meldunki rano? Podchodziliśmy i mówiliśmy: kochany tatusiu, melduję, że jest wszystko w porządku, to znaczy – łóżka posłane, modlitwa odmówiona, zęby wymyte, jesteśmy przygotowani do śniadania.

Zofia: – Ważna była postawa. Strugał patyki i kazał nam całymi godzinami chodzić z nimi tak, żebyśmy trzymali proste plecy. Z drewna robił także gry. Na przykład szachy wojenne z cekaemami.

Andrzej: – Chińczyka zrobił, były kolorowe guziki. Skąd on wtedy takie wziął, nie wiem. Do dziś pamiętam, że ty miałaś żółte, mama zielone, a ja zawsze czerwone albo niebieskie. Dbał o naszą sprawność umysłową.

Zofia: – Uczył też odpowiedzialności. Każde z nas musiało odpowiedzieć, ile chce rano owsianki. Żeby się mu przypodobać, zawsze prosiliśmy trochę więcej. Ojciec nas zostawiał, bo wiedział, że wszystko będzie zjedzone. Jednak myśmy tyle zjeść nie mogli, więc w końcu wyszukaliśmy mysią dziurę. Myszy tak się znarowiły, że w końcu jedna przyprowadziła wszystkie swoje dzieci. Zobaczyła to nasza mama, która panicznie bała się myszy. Była cała awantura.

Jak tato się do mamy odnosił, był szarmanckim mężczyzną?

Zofia: – Przede wszystkim bardzo ją kochał. Pamiętam ogromny pokój, gdzie stało łoże małżeńskie, a u wezgłowia był przepiękny fresk namalowany przez ojca.

Andrzej: – W sypialni były kiedyś dwa zdobione okna, potem zostały zamurowane i w tych miejscach powstały duże obrazy. Matka Boska karmiąca, a na drugim Święta Rodzina.

Zofia :– Wyjątkowo uzdolniony człowiek. Pisał, nuty tworzył, grał na pianinie.

Andrzej: – I pod ręką zawsze miał gitarę.

Pamiętacie państwo dzień, kiedy ojciec poszedł na wojnę?

Andrzej: – Byliśmy z mamą na wakacjach u babci w Ostrowi Mazowieckiej. Nagle dowiadujemy się, że jest mobilizacja i możemy już ojca nie zastać. Ktoś nas odwiózł samochodem do Małkini, tamtędy przechodziła linia Białystok – Warszawa. Wojsko nas przez okna wzięło i z wielkimi trudami dojechaliśmy do Krupy. Patrzymy, a ojca już nie ma. Nasza sypialnia zajęta przez jakiś oddział, wyżsi oficerowie w naszych łóżkach sobie śpią. Całe szczęście, że się zjawił. Na koniu wpadł i nie patrząc na rangę, poustawiał ich po kątach. „To ja w namiotach koczuję, a wy u mnie w domu sobie śpicie?!”. Oddali nam pokój. Tego samego dnia wyjechał, a po kilku dniach była koncentracja kawalerii. Wszystko zebrało się w Krupie przy szkole, ojciec jechał na czele. Odjechał, jakby nas nie widział prawie. W pewnym momencie tętent, zawrócił i stanął tak, że koń zarył kopytami. Elegancko jak oficer zeskoczył, ucałował swoją żonę, wziął Zosię, potem podniósł mnie i też pocałował. Podobno coś do mnie powiedział, potem naskoczył na konia. Podjechał jeszcze do kobiet, które zbierały grykę, powiedziała: „Do widzenia kobietki, za dwa tygodnie się zobaczymy!” i pocwałował.

Zofia: – Mówimy o ojcu, ale drugą postacią prawie że świętą, i tak samo bohaterską, była nasza mama. Z perspektywy lat odtwarzam sobie jej drogę po wyjeździe ojca. Uciekała z małymi dziećmi, z Sukurcz poprzez Krupę, Wołkowysk do swojej matki do Ostrowi. Rosjanie przed granicą strasznie nas potraktowali, mamę wsadzili do chlewka, a nam kazali siedzieć na schodach strażnicy. Bez wody, bez jedzenia, bez niczego. Jak wypuścili mamę, to myśmy karmili się zapachem chleba z piekarni. Obrabowali wszystko, obrączki zabrali. Ja miałam rudy warkoczyk i jak wyjeżdżaliśmy, mama wplotła mi w niego Matkę Boską Ostrobramską z chrztu mojego. Mając świadomość, że mam tę Matkę Boską, a w staniczku swoim pieniążki, które mama mi wszyła, zaczęłam tak wrzeszczeć i płakać, że dali nam spokój.

Kiedy spotkaliście się z ojcem po raz kolejny?

Zofia – W 1940 roku szedł do Oświęcimia na ochotnika i wcześniej chciał się z nami zobaczyć. Na Boże Narodzenie mieliśmy choinkę, świeczki białe i czerwone. Już było po bombardowaniu Warszawy, ojciec miał z pergaminu szyby i pamiętam, że bardzo szeleściły na skutek rozgrzania przez świece. Wziął mnie na przejażdżkę tramwajem po mieście i uczył konspiracji.

W jaki sposób?

Zofia: – Na przykład mówi tak: „Ja teraz pójdę, a ty o 20 – 25 kroków idź przede mną i jeżeli zobaczysz patrol niemiecki, skręć do jakiejś ściany albo szyby. To dla mnie będzie sygnał, że coś się dzieje, że mogę być zagrożony”.

Andrzej – Uczył nas zachowań na czas okupacji.

Czy potem pisał listy?

Andrzej: – O tak. I zawsze miał do nas jakieś prośby. Czasem były reprymendy, np. ja dostałem. Babcia mnie podpuściła, bo miała duże uprawy rolne, a wśród nich kapustę. Pełno było na niej kapustników, więc powiedziała, żebym je trochę pogonił. Zrobiłem taką patkę, ojciec się dowiedział i mnie nieźle podsumował. Wierszem. Tyś im życia nie dawał, nie możesz im zabierać, więc sobie znajdź przeciwnika równego siłą i zatop miecz w jego ciele, wtedy rozumiem, a nie te biedne zwierzątka... Był patriotą, a patriota lubi swój kraj, przyrodę i ludzi. Dlaczego nas nie wywieziono na Syberię tak szybko, jak np. naszego kuzyna. Wzięli go w pierwszym transporcie, bo uderzył w twarz złodzieja w lesie. Tamten załatwił sprawę, przyszli z czerwoną opaską i go zabrali.

Zofia: – Ojciec wierszem pisał też do mamy, do całej rodziny. Pamiętam: Do mojej kochanej Zosieńki, do Jędrusia, do moich siobaków, tak nas nazywał. I jakby wiedział z góry, że spotka nas los trudny do zniesienia. Zawsze mówił: pamiętaj, że jesteś dziedziczka świeżego powietrza. Kolejne spotkanie było już chyba po powstaniu. Dostałam kutą broszkę z rybkami – moim znakiem zodiaku, i wstążeczką w kolorze lilia. Stale coś dla nas robił.

Andrzej: – Mnie wtedy dał ciupagę.

Kolejne spotkanie było już po wojnie, bo ojciec po powstaniu trafił do Włoch...

Andrzej: – Tak. Wrócił do Polski dopiero na koniec 1946 roku. Bywał w Warszawie. Ja byłem w harcerstwie, odgruzowywaliśmy stolicę. Zakwaterowali nas w AWF bez okien. Ojciec wiedział o tym od naszego brata ciotecznego, który był moim drużynowym i spotkał się z nim w Warszawie. Podprowadził go na Graniczną. Ojciec nie spotkał się ze mną, ale mnie obserwował. Później powiedział podobno, że robimy dobrą robotę. Był przeciwnikiem nowego ustroju, ale wiedział, że trzeba Polskę odbudować. Harcerstwo było jeszcze inne, w łeb dostaliśmy ze dwa, trzy lata później. Ostatnie spotkanie, o którym chciałem powiedzieć, było wcześniej w Ostrowi. Ojciec jeździł na rozmowy do partyzantów. Wiadomo było, że wszyscy oficerowie i starsi rangą akowcy byli prześladowani do śmierci, albo wywożeni na Wschód. Chodziło o to, żeby tę młodzież ratować, żeby wychodziła z lasu. Nie chciano go za bardzo słuchać. Był przygnębiony, ale z nami się odprężył trochę. W Ostrowi było dużo kolegów i wymyślał gry na powietrzu, coś jakby krykiet. Trzeba było z daleka rzucać, trenować oko, rękę, siłę.

Zofia: – Mieliśmy jeszcze kontakt, kiedy się ukrywał. Wiecznie był bardzo skoncentrowany. Wyjmował z kieszeni skórki chleba i żuł, widocznie z Oświęcimia został nawyk. Pamiętam, jak przyjechał do Ostrowi i nie chciał się pokazywać, bo dużo ludzi. Potem mówił nam, że ważne jest, by mieć przyjaciół. Z tych czasów przed aresztowaniem opowiem jeszcze jedną historię. 12 maja zawsze były imieniny naszej mamy. Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby ojciec nie przyjechał. Cały czas czekaliśmy. Wreszcie położyliśmy się spać. Daję panu największe słowo honoru, że widocznie tak szalenie intensywnie myślał o nas, już będąc aresztowanym, że w pewnym momencie usłyszałam stuk w szybę. Spałam mocno, ale zrobiło mi się tak strasznie mokro na czole. Mama była w tym samym pokoju, zerwałam się: „Mamo – Ojciec!”. Ona do jednego okna, ja do drugiego i oczywiście nikogo nie było. Dopiero potem dostaliśmy wiadomość od wujenki Ostrowskiej z Warszawy, że ojca zatrzymano.

Jak mama zareagowała?

Zofia: – Zaraz paczkę zrobiła do jedzenia i chciała ją podać za wszelką cenę. Nie wiedziała jeszcze gdzie, a on już był na Rakowieckiej. Wcześniej torturowano go na Krzywickiego.

Czy mamie udało się z nim spotkać?

Zofia: – Niestety, po ogłoszeniu wyroku. Ale to już było pożegnanie.Andrzej: – Obrączkę przekazał. Grzebyk metalowy to chyba dostała potem z depozytu.

Zofia: – I prosił, żeby czytała codziennie św. Tomasza. Był bardzo silnie, mądrze wierzący. Dlatego twierdzę, że to był człowiek posłany. Jak to Mickiewicz pięknie napisał – okuty w powiciu. Całe jego życie było walką o przetrwanie. Jedyny okres łagodny to był ślub z Marią – 7 kwietnia 1931 roku w Ostrowi Mazowieckiej, w przepięknym kościele i przed pięknym ołtarzem. I późniejsze osiem lat w Sukurczach.

Czy były interwencje u Cyrankiewicza w trakcie procesu?

Andrzej: – Pani Serafińska jeździła. Znała Cyrankiewiczów rodzinę, bo mieszkała w tym samym domu w Krakowie.

Zofia: – Wtedy już była Polska Ludowa, modne stały się rocznice i odsłonięcia różnych miejsc. Cyrankiewicz wodził prym w Oświęcimiu jako wielki bohater. Ojciec tego nie mógł znieść i napisał podobno do niego. Powiedział: „Ja nie mogę słuchać, kiedy społeczeństwo polskie jest tak strasznie oszukiwane”. Cyrankiewicz powiedział podobno, że gdyby Witold Pilecki powoływał się na znajomość z nim, to nie może to mieć żadnego wpływu na złagodzenie kary.

Andrzej: – Najgorzej, że nie ma dowodów na piśmie. Zresztą – dlaczego nam wtedy nikt nie pomógł, żaden z akowców? Ojciec wszystkim pomagał, nie patrząc, kto jest kim.

Jak po tym tragicznym 1948 roku radziliście sobie państwo w życiu?

Zofia: – Fatalnie. Mama nie mogła dostać pracy. My potem także nie. Byłam studentką Politechniki Warszawskiej tylko przez trzy semestry, ponieważ nie mogłam się dostać do profesora z egzaminem. Wszyscy asystenci byli czerwoni. I był prorektor Araszkiewicz, znakomity Polak i profesor. Poznał mnie poprzez panią Ćwirko-Godycką, która była jego sekretarką. Powiedział: – Moje kochane dziecko, daj sobie spokój z dalszą nauką na razie. Tak się skończyła moja edukacja. Dlatego szukałam pracy, ale nigdzie się nie mogłam dostać. Sprzątaczka, herbaciarka...

Czy ktoś pani dawał do zrozumienia, że to przez nazwisko?

Zofia: – Nie. Mówiono – niech pani przyjdzie za dwa dni. Przychodziłam. Niestety, już zajęte. Mieszkałam w bardzo złych warunkach, już mając męża i dzieci. Ściany były oblodzone, dzieci skrobały sobie gałki ze śniegu z szafki. Walka o węgiel, żeby było ciepło. Najgorsze, że nie było pracy. W związku z tym pani, która mieszkała nad nami w takich samych warunkach jak ja, miała znajomego, pana Wojciecha Kętrzyńskiego. To był polityk, który kiedyś działał w PAX-ie. Załatwił mi pracę. To była wielka sprawa. Pracowałam na etacie pracownika fizycznego, ale w biurze.

A pan jak sobie radził?

Andrzej: – Byłem współtwórcą ligi lotniczej w gimnazjum w Ostrowi. Najpierw budowaliśmy latające modele. Drugim etapem było zdobywanie mewek, czyli szybownictwo. Do tego wystartowaliśmy z kolegą Ambroziakiem i wszystko dobrze szło. Przyjechaliśmy do Warszawy, Służba Polsce miała to w swojej gestii. Najpierw badania, potem egzaminy pisemne, po nich podpisanie skierowania. Niejaki pan Krypa powiedział: „Ambroziak tak, Pilecki nie”. Zrozumiałem, że nie mam co kończyć tego gimnazjum. Zrobiłem tzw. małą maturę i zdałem do technikum radiowego. Nakaz pracy, trafiłem do Kasprzaka. Potem w wojsku byłem szefem radiowęzła, później – kinooperatorem w Rembertowie. Pamiętam, że nie było komu pojechać do Bydgoszczy po popiersie Lenina. Pomyślałem, jak będę miał taką przepustkę, to mogę jechać do Warszawy. Przyjechałem do Świdra, zapukałem. Mama otwiera, a w drzwiach Lenin.

Zofia: – Myśmy bardzo długo nie wiedzieli, co jest z ojcem. Kiedy mama pojechała do Warszawy na Rakowiecką z paczką, powiedzieli jej, że nie ma Pileckiego, wyjechał. Miała oczywiście przeróżne koncepcje, ktoś jej z kart wróżył, że ojciec żyje. Nie wiedzieliśmy, że wyrok został wykonany. Że nie ma grobu i nigdy nie będzie. Mama się łudziła, myślała, że może na Syberię wywieźli. Ja bez przerwy krążyłam po urzędach, prosząc jakiegoś adwokata, żeby zechciał dojść do materiałów sądowych ojca i zabrać jego pamiętniki. W końcu powiedział, że nie chce pieniędzy, bo nic nie może zrobić. Dopiero, gdy w latach 80. zaczęła się odwilż, pojawiły się różne naciski, żeby zrobić rewizję procesu. Wreszcie w 1988 roku, czterdzieści lat po jego śmierci, zobaczyłam akt wykonania wyroku – 25 maja 1948 r., o godzinie 21.30. Mama jeszcze żyła. Miała 96 lat, gdy umarła 6 lutego 2002 roku.

Pamiętacie państwo, co powiedziała, gdy po tylu latach wyszła na jaw prawda?

Zofia: – Bardzo cierpiała.

Andrzej: – Miała chwile wątpliwości. Bywało, że mówiła w nerwach: „Po co on się dla tej hołoty tak poświęcił...”.

Zofia: – Może dlatego, że końcówka procesu rehabilitacyjnego w 1989 roku to była farsa. Ja się wstydziłam słuchać. Oni się tak kajali, że taki błąd, że taki człowiek itd. Mieliśmy trzech adwokatów. Dali koncert. Tamci najpierw nie chcieli procesu, a potem nikt z rodziny nie wiedział, że on się już rozpoczyna. Dopiero mecenas Andrzejewski sprawił, że poszły zawiadomienia pod właściwe adresy. Był też proces sędziego Łapińskiego, który domagał się śmierci ojca. Na końcu moich przesłuchań zapytano mnie: „A jaki by pani ferowała wyrok?”. „Żaden” – powiedziałam, bo to jest już człowiek wiekowy. Żył długo i plugawie. A mój ojciec krótko i pięknie.

Rz: – Rotmistrz Witold Pilecki, po latach peerelowskiego zakłamania, odzyskał należną mu pozycję w historii Polski. Co państwo dziś czujecie?

Andrzej Pilecki: – Długo na to czekaliśmy. Nie tylko ja z Zosią, ale wszyscy, którzy nas znali i byli podobnych zapatrywań. Przez wiele lat byliśmy zdziwieni, że nic się o ojcu nie mówi. Że unikają nas także te osoby, którym pomagał na każdym kroku. Mama za bardzo nas nie informowała, nie chciała w stresy wpędzać. Musiała walczyć przede wszystkim o to, żeby nas wyżywić i wychować.

Pozostało 97% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy