Na oczach Europy, ba, nawet świata, Napoleon czynił żywe cuda. Duchy narodów powstawały z martwych, waliły się granice starych imperiów: stary, mocno rozchwierutany okręt Europa słaniał się w sztormowej pogodzie. A nad tym burzliwym pejzażem wojen i pokojów błyszczała wysoko gwiazda Napoleona…
Ale w tej kampanii złożyło się akurat tak, że to nie cesarz odegrał główną rolę. Zresztą nie pierwszy raz: w decydującej dla kariery Napoleona bitwie pod Marengo uratował jego sprawę dzielny gen. Dessaix, który położył głowę na krwawym polu. W kampanii zaś „jenajskiej” (w istocie decydującą batalię stoczono pod Auerstaedt) największa rola przypadła marszałkowi Davoutowi.
Była to zresztą postać dość osobliwa w korpusie marszałkowskim Napoleona: oschły, precyzyjny, inteligentny, ogromnie kompetentny w swoim zawodzie, zupełnie pozbawiony ambicji politycznych, odkreślał się grubą kreską od reszty kolegów. Z reguły byli oni ludźmi wielkiej odwagi, lecz niepomiernie mniejszego rozumu, co wielki szef widział chętnie, zbyt chętnie. Junot, Ney czy nawet Victor – no, to nie byli intelektualiści. Mieli też, oględnie mówiąc, kłopoty z samodzielnością, pozostawieni sam na sam z Wellingtonem zupełnie nie potrafili sobie poradzić, biorąc wielkie, a krwawe baty. Prawda, na koniec całej zabawy Wellington pobił samego Napoleona, ale, po pierwsze, nie sam, a po drugie, w tle klęski Waterloo majaczy postać kolejnego marszałka – de Grouchy’ego.
Z nich wszystkich Davout był najlepszy, no i do spodu uczciwy, co o wielu jego kolegach trudno powiedzieć. „Tam, gdzie jest Davout, kurczaki mogą spokojnie przechadzać się po koszarach” – powiadano. A poza wszystkim przeszedł był nader pożądaną ewolucję duchową. Z początku szczerze nie lubił Polaków, ale gdy ich dobrze poznał, zupełnie zmienił zdanie. Czego wszystkim Francuzom i nie-Francuzom z całego serca życzę.