Na życie Trumana już w 1947 r. dybali żydowscy terroryści – członkowie syjonistycznej organizacji Lechi Abrahama Sterna. Na szczęście wczesne ostrzeżenia brytyjskiego wywiadu pozwoliły przechwycić i rozbroić bombowe przesyłki pocztowe, a incydent utajniono, przez co nie wywarł wpływu na uznanie państwa Izrael. Niemniej odkąd po zabójstwie Williama McKinleya pieczę nad bezpieczeństwem lokatorów Białego Domu przejęła Secret Service, nikt nie strzelał do urzędującego prezydenta przez prawie pół wieku. Zwłaszcza szturm na jego siedzibę w sercu Waszyngtonu zdawał się nieprawdopodobny, a wręcz niemożliwy. Zamysł był tak absurdalny, że nieomal się powiódł. Przez chwilę tylko 9 metrów dzieliło Trumana od luf zamachowców.
Na progu ruiny
Do ataku zapewne by nie doszło, gdyby Harry Truman mieszkał w Białym Domu. Jednak w 1950 r. najsłynniejszy budynek rządowy świata faktycznie nie istniał. Techniczny stan budowli od dawna budził niepokój. Żyrandole kołysały się bez przyczyny, trzeszczały belki i zapadały podłogi, a pękająca kanalizacja zalewała pokoje. Jednak wydatek milionów dolarów na prezydenckie apartamenty, gdy szalał wielki kryzys i wojna, nawet dla Roosevelta równał się wyborczej porażce. Dopiero gdy Truman musiał uciec z wanny w samych okularach, rzecz potraktowano poważnie.
Mniejsza, że drewniane belki nośne okazały się całkiem spróchniałe. Gorzej, że skruszały fundamenty pod wewnętrznymi ścianami budynku, przez co stropy straciły wiązania z osiadającymi murami. Tylko siła przyzwyczajenia dźwigała dwa piętra Białego Domu, a jeden z sufitów osiadł o prawie pół metra. Ponieważ budynek groził zawaleniem, inspekcja dała administracji dwa tygodnie na wyprowadzkę.
Z powodu ograniczonego przez Kongres budżetu inżynierowie woleliby Biały Dom zrównać z ziemią i postawić całkiem od nowa, lecz wartość historyczna budynku zmuszała do kompromisu. Zdecydowano się wyburzyć wszystkie konstrukcje, piętra i ściany wewnętrzne, zostawiając tylko fasadę i mury zewnętrzne budynku. Z powodu oszczędności nawet gruz z rozbiórki udało się częściowo spieniężyć, sprzedając pamiątkowe cegły, gwoździe i spróchniałe deski – po 25 centów za sztukę.
Ziejąca pustką skorupa Białego Domu mimowolnie była metaforą zmian, jakie zaszły w 1950 r. Zwłaszcza jedna tajemnicza konstrukcja, budowana w podziemiach prezydenckiej siedziby, stała się symbolem nadchodzącej epoki. Był nią schron przeciwatomowy, dodany do projektu w najgłębszym sekrecie. W istocie, rok 1950 zwiastował początek strachu przed całkowitą zagładą.