Setki fotoreporterów, kamerzystów i dziennikarzy. Prezydent, premier, ministrowie, parlamentarzyści i zagraniczni goście. Długie kolumny czarnych limuzyn, agenci służb bezpieczeństwa, ochroniarze i kilkuset policjantów nadzorujących ruch. Namioty z cateringiem, podgrzewane podłogi dla VIP i oświetlenie. Obchody 65. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz to gigantyczne organizacyjne i medialne przedsięwzięcie.
[wyimek]Śmierć towarzyszyła mi przez cały pobyt w obozie - Tadeusz Sobolewicz, były więzień[/wyimek]
Niestety, często w całym tym zamieszaniu giną główni bohaterowie uroczystości. Byli więźniowie. Starsi ludzie z pasiastymi biało-niebieskimi chustami narzuconymi na plecy, którzy przywożeni są pod bramy obozu autokarami. Często pozostają niezauważeni przez reporterów biegających za biorącymi udział w obchodach politykami. A przecież czas upływa nieubłaganie i za kilkanaście lat rocznice wyzwolenia Auschwitz będą odbywały się już bez nich.
– Jestem twardym facetem. Łatwo się nie wzruszam. Ale ilekroć tu jestem, całkowicie się rozklejam – mówi Stanisław Krzek (numer obozowy 7941). Do obozu trafił za „sabotaż” w 1942 r. – Po co regularnie przyjeżdżam na uroczystości? Chcę podziękować Bogu, że przetrwałem, i pomodlić się za kolegów, którzy nie mieli tego szczęścia. Nam nie zależy na rozgłosie, na uwadze mediów czy kamerach, powracamy do Auschwitz dla tych, którzy zostali tu na zawsze. To przecież mogliśmy być my.
Za drutami dotrwał do końca wojny, przenoszono go do rozmaitych obozów. Zaznał w nich przemocy, głodu, upokorzeń. Pracował w kamieniołomach. – Niemcy co pewien czas robili przegląd więźniów. Ci, którzy byli wyczerpani pracą, otrzymywali śmiertelny zastrzyk. Pewnego razu esesman przyjrzał mi się i powiedział do kolegi: „zostaw, on się jeszcze przyda”. Traktowali nas jak konie pociągowe – opowiada.