Filmy za kapturem komandoski

Nie wolno było robić zdjęć w montowni. Być może obawiano się, że władza oskarży robotników o ujawnianie tajemnic gospodarczych. Jako jednemu z nielicznych udało mi się dostać na zaplecze - opowiada fotoreporter Włodzimierz Wasyluk

Publikacja: 30.08.2010 11:11

Otoczyło mnie trzech smutnych panów. Machnęli jakąś książeczką, kazali otworzyć torbę. "Panowie, to

Otoczyło mnie trzech smutnych panów. Machnęli jakąś książeczką, kazali otworzyć torbę. "Panowie, to są filmy nienaświetlone" - powiedziałem

Foto: Rzeczpospolita

[b]27 sierpnia pojechałeś do Stoczni Gdańskiej z ekipą „Tygodnika Demokratycznego”, aby robić tam zdjęcia. Ile miałeś rolek filmu? [/b]

[b]Włodzimierz Wasyluk:[/b] Za mało. 10, może 12. A to dlatego, że nikt nie wiedział, co się dzieje w Gdańsku. Do Warszawy docierały tylko skąpe informacje o chwilowych przerwach w pracy. Tak więc przyjechałem do stoczni i po dwóch dniach zostałem bez filmów.

[b]I co wtedy zrobiłeś?[/b]

Brałem od ludzi. Kilka dostałem od Francuzów. Były znakomite, u nas dostępne wówczas wyłącznie w Peweksie. A kilka rolek dali mi stoczniowcy. To już były nasze polskie HL-ki. Nikt nie chciał pieniędzy ani pokwitowania.

[b]Solidarność nie była pustym słowem.[/b]

PRL, w jakim żyłem, opierał się na zakłamaniu i obłudzie. A tu nagle wylądowałem w innym świecie. Pod bramę stoczni przyjechał furmanką chłop. Przywiózł ziemniaki. „Przepraszam, ale to wszystko, co mam” – wyjaśnił. Pamiętam babinkę z pętem kiełbasy. Powiedziała, że więcej nie ma, ale ten kawałek chciałaby dać strajkującym. PRL był państwem układów i układzików. Człowiek wiedział, że jeśli nie zrobi tego, czego oczekuje władza, partyjni utrudnią mu życie. Odmówią paszportu, pozbawią talonu czy skierowania na wczasy. W Gdańsku te parszywe układy przestały obowiązywać.

Ale najważniejsze chyba było to, że po latach lęku zapanował spokój. Wszyscy strajkujący byli pełni spokoju i wiary. Ludzie, o których przedtem mówiło się z pogardą „robole”, odzyskali dobre imię. Mam przed oczami taką scenę: stoczniowcy słuchali radia, starego grundiga. Łapali zachodnie stacje, bo nasze bardzo oszczędnie informowały o wydarzeniach w Gdańsku. Nagle radio odmówiło współpracy. Pomyślałem: „Koniec, po zabawie”. I wtedy jeden ze stoczniowców wyjął olbrzymi śrubokręt, odkręcił śruby, zaczął grzebać w środku i po kilku chwilach grundig zaczął znowu odbierać. A przecież to była elektronika! Uświadomiłem sobie, jak krzywdzące były rozpowszechnione stereotypy.

[b]Twoje pokolenie miało szansę doświadczyć w Stoczni Gdańskiej tego, czego nasi rodzice lub dziadkowie doświadczali 1 sierpnia 1944 r. w Warszawie.[/b]

Przed sierpniem 1980 r. biało-czerwona flaga była państwowym gadżetem. Symbolem kraju, z którym się nie utożsamiałem. Żyłem w nim, bo nie miałem wyboru. Potem te barwy zrobiły się moje, nasze.

[b]Czy w stoczni mogłeś robić zdjęcia wszędzie, gdzie chciałeś?[/b]

Nie wolno było robić zdjęć w montowni. Być może obawiano się, że władza oskarży robotników o ujawnianie tajemnic gospodarczych. Jako jednemu z nielicznych udało mi się dostać na zaplecze. Zaprzyjaźniłem się ze spawaczami z wydziału S8 i to oni zaprowadzili mnie do szatni, gdzie spano na styropianie. Pilnowano porządku. Ciekawe, że stocznia była zakładem państwowym, a więc własnością państwa, a robotnicy poczuli się za nią autentycznie odpowiedzialni. I to nie dlatego, że ktoś im kazał. Po prostu stali się tam gospodarzami.

[b]Wszyscy dziennikarze piszący o strajku mieszkali wówczas w hotelu Monopol. Czy zostawiałeś tam filmy?[/b]

Gdy wychodziłem ze stoczni pierwszego dnia, robotnicy ostrzegli mnie, że na zewnątrz kręcą się esbecy i mogę stracić materiał. Wrzuciłem więc rolki za kaptur mojej złożonej z dwu warstw kurtki komandoski. Wylądowały na dole, w torbie trzymałem czyste filmy. Gdy wchodziłem do hotelu, otoczyło mnie trzech smutnych panów. Machnęli jakąś książeczką, kazali otworzyć torbę. „Panowie, to są filmy nienaświetlone” – powiedziałem. „A gdzie pan ma naświetlone?”. „Nie mam – odparłem. – Zabrali stoczniowcy, nie wolno ich wynosić”. Skończyło się na tym, że mnie spisali.

[b]A pokazałeś legitymację dziennikarską?[/b]

Nie zrobiła na nich wrażenia. Pamiętam, że esbek wywijał tą legitymacją i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie rzuci jej na ziemię.

[b]Wierzyłeś, że strajk odniesie sukces?[/b]

W stoczni nie było człowieka, który by w to nie wierzył. Gdańsk jest miastem specyficznym. Gdańsk się nie boi. W 1970 r. przeszedł przez śmierć i pokonał strach. Robotnicy uważali, że jeśli nie dadzą pretekstu do użycia siły, muszą wygrać. Ten nastrój udzielał się wszystkim, którzy wówczas znaleźli się w stoczni: delegatom innych komitetów strajkowych, dziennikarzom. Wszystkim. Czuliśmy, że nikomu nie może się stać nic złego.

[b]Czy w stoczni łatwo robiło się zdjęcia? Czy strajk był tematem samograjem?[/b]

Nie. Na polskich dziennikarzach ciążyło odium. Stoczniowcy mimo wszystko uważali nas za reżimowych. I trochę to trwało, zanim wytłumaczyłem, że „Tygodnik Demokratyczny” nie jest uwikłany w politykę tak jak inne tytuły. W końcu zdobyłem zaufanie strajkujących, a oni bardzo mi pomogli. Któregoś dnia pomyślałem: „No dobrze, wszystkich interesuje Wałęsa, ale dlaczego nikt nie pyta, co się dzieje z jego żoną?”. Poprosiłem kolegów stoczniowców, zaprowadzili mnie do niej. Kiedy przyszedłem, karmiła piersią. Przedstawiłem się, powiedziałem, że od jej męża mam zgodę na zrobienie zdjęć. Odparła, że ona też nie ma nic przeciwko. No i wciąż tak siedziała, karmiąc niemowlę. Nie odważyłem się nacisnąć migawki.

[b]28 sierpnia przyjechał do stoczni Mieczysław Jagielski, by odbyć zasadniczą turę rozmów. Byłeś przy tym.[/b]

Stronie rządowej okazaliśmy pełen szacunek. Rozrabiali tylko Włosi i Francuzi, którzy pobili się o najlepsze miejsca do zrobienia zdjęć. Trzeba przyznać, że PZPR wybrała właściwego człowieka. Jagielski był facetem rozsądnym i opanowanym. Okazywał stoczniowcom szacunek i naprawdę chciał ich zrozumieć.

[b]Kiedy zdałeś sobie sprawę, że jako fotoreporter jesteś świadkiem historii?[/b]

Może nie pierwszego dnia, ale jednak dość szybko. Wokół mnie po raz pierwszy, odkąd sięgałem pamięcią, widziałem ludzi wolnych. Gdy było już po wszystkim, jeden z przyjaciół, prosty chłop, zaprosił do domu mnie i kolegów z brygady. Jechaliśmy tramwajem, za oknem szarówka. Rozmawiamy. W którymś momencie pytam: „Staś, i co tak właściwie ten strajk dał?”. „Wiesz co? – odparł. – Teraz to będę mógł chodzić z podniesioną głową”. Ale chcę też powiedzieć coś więcej: gdy emocje opadły, włóczyłem się po pustej stoczni z Ryszardem Kapuścińskim. Okazało się, że w stołówce służby porządkowe znalazły metalowy kontener z wędliną. Nie za bardzo wiadomo było, co z tym zrobić. Bo tak: robotnicy się rozeszli, chłodni nie ma. Ktoś zaproponował, aby rozdać wędlinę niewielkiej grupce oczekujących przed bramą. Wyniesiono więc kontener. Do dziś pamiętam rzucających się ludzi i rozrywane na pół pęto kiełbasy. Taka jest Polska, niestety. Wznosimy się na wyżyny w chwilach trudnych, dramatycznych, a potem kłócimy o kiełbasę. Wtedy przy bramie zabrakło mi czasu, żeby sięgnąć po aparat. To drugie ze zdjęć, których nie zrobiłem i których bardzo żałuję.

[b]Gdy wróciłeś do Warszawy, naczelny zabronił ci publikacji zdjęć ze stoczni. Organizowałeś wystawy. Kto na nie przychodził?[/b]

Wszyscy. W kolejkach stało po 400 osób naraz. Ludzie chcieli przekonać się na własne oczy, co się działo w Gdańsku. Nie byli w stoczni, ale pragnęli doświadczyć tamtej atmosfery.

[b]Twoje zdjęcia w większości zaginęły. Jak to się stało?[/b]

Gdy nastał stan wojenny, spakowałem część archiwum i dałem koledze na przechowanie. Myślałem, że to spokojny człowiek, ale się pomyliłem. Okazało się, że działał w „Solidarności” i miał na pieńku ze Służbą Bezpieczeństwa. Któregoś dnia zrobili mu w chałupie kipisz i wygarnęli wszystko, co tam miał. Między innymi moje fotografie. Część zdjęć przemyciłem do Muzeum Polskiego w Rappersvillu. I tam wszystko to przepadło. Dopytywałem się, nikt nic nie wie. Co do zdjęć, które jakimś cudem ocalały, to teraz dopiero mam czas, aby je porządnie zarchiwizować. Niedawno odkryłem, że na jednej z fotografii jest ks. Jerzy Popiełuszko.

[b]Jak wyglądała twoja weryfikacja w stanie wojennym?[/b]

Dość zabawnie. Za stołem siedział pan major, przedstawiciel WRON, cywil ze Służby Bezpieczeństwa, prezes wydawnictwa i redaktor naczelny tygodnika. Powiedziałem ładnie: „Dzień dobry”, usiadłem i pan major zaczął: „Co pan o tym wszystkim sądzi?”. „Co mam sądzić? Czekam, aż gazeta zacznie się ukazywać”. Bardzo kulturalny był to major, więc powiedział tak: „Jeśli dostanie pan polecenie zrobienia zdjęć patrolowi, to czy pan je zrobi ładnie?”. „Fotografia nie kłamie – wyjaśniłem. – Jak patrol będzie ładny, to ładnie wyjdzie na zdjęciach”. Major na to: „Pan mnie nie rozumie. Pytanie brzmi: czy pan będzie potrafił?”. „Panie majorze, to pan nie rozumie. Obiektyw co zobaczy, to zarejestruje”. Wtedy wtrącił się prezes wydawnictwa: „A kto panu kazał zrobić wystawę zdjęć ze stoczni?”. „Przecież to na polecenie kierownictwa redakcji”. Prezes zrobił się taki malutki i prawie zjechał pod biurko. Na tym się skończyło. Usłyszałem, że wkrótce dowiem się o decyzji. Tak zostałem pierwszym fotografem, którego po wprowadzeniu stanu wojennego wyrzucono na bruk.

[i]Włodzimierz Wasyluk jest obecnie pracownikiem działu fotoedycji w wydawnictwie Presspublica[/i]

Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy