Tego dnia pracowałem prawie do północy. Dzień był taki jak za naszym oknem w ostatnią Wigilię. Dodatnia temperatura, deszcz, przykry i przeszywający wiatr. Nie wiem, kto wymyślił powiedzenie, że w taką pogodę psa by nie wygonił, ale bez wątpienia miał na myśli taką właśnie aurę jak tamtego pamiętnego wieczora. Jak pisał Karol Dickens: „Noc jest ciemna, śpiewa imbryk, i zeschłe liście leżą na drodze; a w górze sama tylko mgła i ciemność, a w dole samo tylko błoto i rozmokła glina”.
Około 22.00 przestało padać i zapanowała cisza. Powoli zacząłem zbierać się do wyjścia. Nim jednak doszedłem do samochodu na parkingu, miałem wrażenie, że nagle zrobiło się bardzo zimno i zaczął padać bardzo gęsty śnieg. Kilka minut zajęło mi oczyszczenie szyb, zresztą mało skuteczne, bo śnieg był szybszy od szczotki. A tu czekała mnie ta sama trasa, jak co wieczór, czyli około 48 km drogą Garden State Parkway do Roselle Park. Jak na warunki amerykańskie – niewielka odległość z pracy do domu.
Czytaj więcej
Operator lotniska w Manchesterze zdecydował o zamknięciu obu pasów startowych. Powodem są obfite opady śniegu. Jest go tyle, że lotniskowe służby nie nadążają z jego usuwaniem.
Bardzo lubiłem tę autostradę. To jeden z najstarszych amerykańskich płatnych highwayów, zbudowany w latach 1946–1957. Mój fragment tej drogi przecinał niewielkie wzniesienia. Trasa obfitowała zatem w podjazdy.
Tego wieczoru nawet nie zdążyłem wjechać na Garden State Parkway. W ogóle popełniłem wielki błąd, decydując się na wyjście z ciepłego biura. Po dwóch kilometrach jazdy nie widziałem już drogi, pasów ani znaków. Liczyłem tylko ledwo widoczne zza ściany śniegu światła drogowe. Udało mi się dojechać do wiaduktu nad autostradą, ale dalej – zjeżdżając z niego – utraciłem panowanie nad kierownicą. Mój ukochany Ford Taurus, w którego siłę dotychczas naiwnie wierzyłem, teraz zamienił się w rozpędzone sanki. Nim się obejrzałem, huknąłem w unieruchomiony na zjeździe inny samochód. Śnieg padał tak gęsty, że nawet nie próbowałem wysiadać. Podobnie kierowca uderzonego samochodu. Potem okazało się, że dołączyłem do długiego łańcuszka szczepionych ze sobą potężnych amerykańskich maszyn, których napędy na cztery koła i wielkie ośmiocylindryczne silniki przegrały tej nocy z nieprzewidywalną naturą. W samochodzie spędziłem ponad 12 godzin, zastanawiając się, dlaczego nigdy nie pomyślałem, żeby wozić ze sobą zapasowy koc i jakieś krakersy.