Reklama
Rozwiń

Wielkie bitwy historii: Fatum Lasu Teutoburskiego

Jesienią 9 r. n.e. w dzikich ostępach Germanii trzy rzymskie legiony zostały unicestwione przez sprzymierzone barbarzyńskie plemiona pod wodzą Arminiusza. Tak narodziła się legenda Germanów, a Rzym utracił prowincję.

Aktualizacja: 15.03.2018 16:05 Publikacja: 15.03.2018 14:56

Rzymianie Trzy legiony: XVII, XVIII i XIX, oraz sześć kohort wojsk pomocniczych – 15 tys. legionistów i 3 tys. wojska pomocniczego. Konnica liczyła trzy oddziały jazdy rzymskiej oraz trzy oddziały jazdy sprzymierzonej – 2 tys. ludzi. Ogółem Warus w chwili rozpoczęcia bitwy miał do dyspozycji 20 tys. zbrojnych. Dodatkowo ok. 7 tys. ludzi z taborów, biegle posługujących się bronią.

Foto: getty images

Był 11 września 9 r. n.e. Po trzech dniach i dwóch nocach bitwa w Lesie Teutoburskim dobiegała końca. Z trzech rzymskich legionów i oddziału jazdy zostały już tylko niedobitki. Ich głównodowodzący Publiusz Kwinktyliusz Warus popełnił samobójstwo. W jego ślady poszli trzej legaci legionów. Nie żyła większość oficerów. Kurczące się grupki najlepszych w owych czasach żołnierzy świata walczyły już tylko o godną śmierć. Cesarskie orły i sztandary leżały w błocie w podmokłym germańskim lesie. Legiony XVII, XVIII i XIX właśnie przestały istnieć. Nigdy nie zostały odtworzone, a ich numerów nigdy więcej nie użyto. Gdy prefekt rzymskiego obozu Cejoniusz ogłosił kapitulację, rozpoczęła się rzeź nielicznych jeńców. Wykłuwano im oczy, obcinano kończyny i języki, a ścięte głowy nabijano na gałęzie drzew. Germanie w okrutny sposób sycili się zwycięstwem.

Arminiusz, zwycięski wódz barbarzyńców, postanowił zrobić prezent swojemu sojusznikowi Marbodowi, królowi Markomanów, i wysłał mu głowę Warusa. Ten jednak w obawie przed gniewem Oktawiana Augusta odesłał ją do Rzymu, gdzie spoczęła godnie w rodzinnym mauzoleum. Cesarz na znak żałoby przez wiele miesięcy nie obcinał włosów i darł na sobie szaty. W bezsenne noce przechadzał się po swoim pałacu, krzycząc: „Quinctili Vare, legiones redde!” (Warusie, oddaj moje legiony). Masakra w Lesie Teutoburskim była jedną z największych klęsk w historii imperium i trwale wpłynęła jego dalsze losy.

Warus, namiestnik Germanii

Współcześni długo nie mogli zrozumieć, jak mogło do tego dojść. Całą winą za klęskę obarczano Publiusza Kwinktyliusza Warusa, namiestnika germańskiej prowincji. Swoje obowiązki objął trzy lata przed katastrofą. Nieco wcześniej, na przełomie er, zwycięskie kampanie Druzusa Starszego oraz Tyberiusza rozszerzyły panowanie Rzymu na tereny między Renem a Łabą. Zaczęła się kształtować kolejna rzymska prowincja. Jednak sposób romanizacji nowych ziem nie spodobał się zamieszkującym je plemionom germańskim. Rzymianie nowe tereny, zamieszkane głównie przez plemiona Cherusków i Tempterów, traktowali brutalnie i z pogardą. Mnożyły się gwałty i grabieże. Niezadowolenie rosło. W takiej sytuacji Oktawian August zdecydował się wysłać na te tereny właśnie Warusa. Ten 60-letni mężczyzna miał już za sobą długą karierę urzędniczą i wojskową. To on jako namiestnik Syrii w 4 r. p.n.e. stłumił powstanie w Judei. Był również namiestnikiem Afryki, a wcześniej kwestorem. Towarzyszył Oktawianowi w podróży do wschodnich prowincji imperium.

Zadanie urządzenia nowej prowincji zgodnie z normami rzymskimi wymagało jej oszacowania i wprowadzenia rzymskiego prawa. Dlatego z Warusem przybył cały sztab prawników, kwestorów, poborców podatkowych i urzędników. Do tego architekci, ludzie kultury, nauczyciele i kapłani. Im z kolei towarzyszyła osobista świta niewolników, wyzwoleńców i służących, nie mówiąc już o wszelkiej maści kupcach i handlarzach liczących na intratne interesy. Jednak szybko się okazało, że w Germanii trudno o szybkie zyski. Rolnictwo nie istniało, rzemiosło było na niskim, wręcz prymitywnym poziomie. Plemiona żywiły się głównie mięsem, a ich życie ciągle było bliższe koczownikom niż spokojnym ludom rolniczym. Armię urzędników i legiony trzeba było jednak utrzymać. Daniny rosły proporcjonalnie do niezadowolenia Germanów. Z jeszcze gorszym przyjęciem spotkało się wcielanie w życie rzymskiego prawa, które wraz z pogardą okazywaną miejscowym plemionom pokazało, że zupełnie inaczej traktowani i sądzeni są Rzymianie, a inaczej Germanie, nawet ci, którzy mają rzymskie obywatelstwo. Dla germańskich plemion nie do przyjęcia była także rzymska rozwiązłość i obyczaje. Do tego nie najlepiej układały się relacje z germańską arystokracją. Ci ludzie gotowi byli na sojusz z Rzymem i udział w nowych podbojach, natomiast rola cesarskich poddanych zupełnie im nie odpowiadała. Wrzenie narastało. Bunt wisiał w powietrzu. Warus jednak zupełnie nie potrafił wyczuwać tych nastrojów. Uśpiony trzyletnim spokojem uznał najwyraźniej, że Germanie nie są w stanie zmobilizować się do działań militarnych. No i ciągle wierzył (lub przynajmniej tak udawał), że pięć legionów, którymi dysponował w Germanii, zapewni mu spokój i bezpieczeństwo. Trzy z nich miał przy sobie, dwa pozostałe pod rozkazami legata. Legiony cały czas były w ruchu, co sprawiało wrażenie, że rzymskich żołnierzy jest dużo. Germanie doskonale jednak znali prawdziwą liczebność rzymskiej armii na swoim terenie.

Genialny plan Arminiusza

Inicjatorem powstania był Arminiusz, syn Segimera, księcia Cherusków. Znakomity jeździec i dowódca cheruskiej jazdy początkowo wiernie, podobnie jak jego brat, służył Rzymowi. Jego ambicje polityczne sięgały jednak wyżej niż tylko scheda po ojcu. Bycie cheruskim księciem to za mało. On chciał zostać królem wszystkich plemion germańskich (podobnie jak Marbod, jego sojusznik i poplecznik z królestwa Markomanów). Żeby zrealizować ten plan, musiał najpierw pozbyć się Rzymian, którzy nigdy nie dopuściliby do tego, by skupił w swoim ręku taką władzę. Wykorzystując niezadowolenie germańskich plemion, zachęcił je do wolnościowego zrywu. I miał dokładny plan, jak zniszczyć legiony Warusa. Plan genialny w swojej prostocie.

Arminiusz wiedział, że jego powstańcy nie mają szans na zwycięstwo na otwartym terenie. Legiony walczące w szyku bojowym były nie do pokonania. Jedyną szansą było wciągnięcie ich w zasadzkę. Zwabienie w trudny, najlepiej górski, lesisty teren, na którym nie będą mogły rozwinąć się do walki. Plan 25-letniego Arminiusza spodobał się starszyźnie Cherusków z wyjątkiem jednego z przywódców, Segestesa. W końcu i on musiał uznać racje Arminiusza. Do powstania przekonano inne plemiona: dołączyli Chaukowie, Marsowie i Brukterowie. Ci pierwsi mieli za zadanie wszczynać rozruchy na swoim terenie, najdalej położonym od Aliso, stolicy prowincji. Pozostali wzięli na siebie pokonanie armii rzymskiej. Ponadto Marsowie mieli odciąć drogę odwrotu, zniszczyć obozy zimowe Rzymian i mordować okupantów, których na ich ziemiach osiedliło się najwięcej.

Teraz pozostawało jeszcze jedno zadanie: jak zwabić w zasadzkę Warusa i jego legiony? Warus często podróżował po prowincji, rozstrzygając spory między plemionami. Zawsze towarzyszyły mu trzy legiony. Arminiusz postanowił to wykorzystać. Czysty przypadek zrządził, że Warus wybierał się do Cherusków, by załagodzić spory. Arminiusz i Segestes, obaj obywatele rzymscy, udali się do Aliso, by przyprowadzić oddziały posiłkowe. Następnie mieli towarzyszyć namiestnikowi w podróży. W czasie uczty zorganizowanej dla starszyzny Cherusków doszło do incydentu, podczas którego Segestes poinformował Warusa o planach powstania. Ten jednak nie dał temu wiary. Będąc świadkiem sporu Segestesa z Arminiuszem, wszystko złożył na karb pijaństwa. Ponieważ jednak ciągle dochodziły informacje, że wśród plemion cheruskich wrze, Warus przyspieszył wyjazd. Najkrótsza droga prowadziła przez Las Teutoburski, wymarzony teren do zasadzki. Teraz już nic nie mogło powstrzymać powstańców.

Wyprawa ruszyła. Z Aliso wyszły trzy legiony: XVII, XVIII i XIX, oraz sześć kohort wojsk pomocniczych, nie licząc Germanów Arminiusza. Dawało to ponad 15 tys. legionistów i 3 tys. wojska pomocniczego. Konnica liczyła trzy oddziały jazdy rzymskiej oraz trzy oddziały jazdy sprzymierzonej, w sumie ok. 2 tys. jeźdźców. Łącznie 20 tys. świetnie wyszkolonych ludzi. Do tego ok. 7 tys. sług obozowych i osób obsługujących tabory, ale sprawnie operujących bronią i zdyscyplinowanych. Towarzyszący im prawnicy, urzędnicy, kupcy i reszta cywilów to kolejne 3 tys. Wyprawa liczyła więc ok. 30 tys. ludzi. Przeciwko nim Arminiusz i jego sojusznicy wystawili 40 tys. wojowników.

Po trzech latach spokoju wydawało się, że i tym razem wyprawa będzie miała pokojowy charakter, a na miejscu bardziej potrzebni będą prawnicy niż legioniści. Wszyscy, łącznie z dowódcami, zabrali ze sobą swoich krewnych, kobiety i dzieci, służbę, niewolników i ogromne ilości sprzętu, który miał im zapewnić komfort w podróży i docelowym miejscu. W swojej znakomitej monografii bitwy Paweł Rochala zwraca uwagę, że nie miało to jednak nic wspólnego z bałaganem. W trybie pokojowym takie rozbudowane tabory nie były niczym niezwyczajnym. Cywile musieli się wtedy całkowicie podporządkować decyzjom wojskowych. Tabory cywilne poruszały się na samym końcu, za kolumnami marszowymi legionów. W czasie wojny natomiast znajdowały się w środku kolumny, ale i legiony maszerowały wtedy w innym szyku, żeby w razie ataku szybko przegrupować się do obrony. Tempo marszu wyprawy Warusa nie odbiegało od regulaminowego. Legiony wraz z taborami pokonywały średnio 10–15 km dziennie. Normalne było też rozciągnięcie kolumny na wiele kilometrów. W trudnym, pagórkowatym i gęsto zalesionym terenie wojsko i tabory tylko tak mogły się poruszać na wąskich duktach i przecinkach.

Wszystko szło zgodnie z planem. Powoli zbliżali się do Lasu Teutoburskiego. W tym miejscu Warus pożegnał się z Arminiuszem. Ten zabrał swoje oddziały pomocnicze, twierdząc, że jedzie po posiłki, by wywiązać się z dostarczenia obiecanych 24 kohort piechoty i jednostek jazdy. Warus nie protestował. Rzymianie zostali sami. Do tego stracili zakładników. Dziwne zachowanie Arminiusza nie wzbudziło jednak podejrzeń namiestnika, a teraz naczelnego wodza sił rzymskich. Nie zdawał sobie sprawy, że tuż obok trwa właśnie koncentracja sił powstańców. Nadchodziła noc. Rzymianie rozbili obóz.

Zasadzka Germanów

Poranek 9 września 9 r. n.e. był pochmurny i deszczowy. Z kolejnymi godzinami opady się nasilały. Wreszcie przyszła potężna burza. W błocie grzęzły wozy i machiny, ślizgali się objuczeni ekwipunkiem i bronią legioniści. Kolumna rozciągała się coraz bardziej, z początkowych 5 do ponad 10 km. Saperzy co chwila musieli usuwać połamane drzewa i konary, zasypywać dziury czy budować niewielkie mosty. W takiej sytuacji na przemoczone i zmarznięte legiony uderzyli powstańcy. Atak był całkowitym zaskoczeniem. Germanie atakowali, śpiewając swoje bojowe pieśni. Półnadzy wojownicy podbiegali, rzucali oszczepami i wycofywali się, dając miejsce do ataku następnym. Impet natarcia nie słabł ani na chwilę. Legioniści nie mogli sformować szyków. Niesamowity tłok uniemożliwiał przegrupowanie. Poszczególne legiony straciły ze sobą kontakt wzrokowy. Sytuacja była krytyczna. Powoli jednak Rzymianie odzyskiwali kontrolę. Oddziały z trudem zaczęły formować szyki obronne. Sygnaliści przekazywali rozkazy dowódców. Orły i sztandary znowu stały się punktami odniesienia dla pogubionych wojsk. Warus nakazał wyjście z zasadzki i zbudowanie obozu. Do końca dnia zadanie to udało się wykonać.

W nocy do obozu dotarli kolejni żołnierze. Warus szacował straty: jedna czwarta wojska i połowa cywilów. Straty były ogromne, ale legiony nadal posiadały zdolność bojową. Długo w nocy Warus wraz z pozostałymi dowódcami naradzali się nad strategią. Pozostawanie w oblężeniu nie miało sensu. Na żadną pomoc nie mogli liczyć. Najbliższe legiony stały w odległości ponad 100 km od nich. Przyjście z odsieczą zabrałoby im wiele dni, a może nawet tygodni. Do tego też musiałyby się przebijać przez zdradziecki Las Teutoburski. Poza tym legiony utraciły swoje zapasy, łącznie z racjami osobistymi. Pozostawało jedyne wyjście: przebicie się na otwarty teren i wciągnięcie Germanów do bitwy. Warus i jego oficerowie byli przekonani, że powstańcy nie mają szans z rzymską armią walczącą w swoich niezwyciężonych szykach. Najbliższy taki teren znajdował się o jeden dzień marszu na północ od obozu. Dalszym planem było więc przebicie się i przekroczenie rzek Haase i Ems. Tylko w ten sposób można było uratować armię. Warus rozkazał spalić tabory i wszystko, co mogło opóźniać marsz. Następnego dnia jego armia marszem ubezpieczonym ruszyła w drogę. Długość kolumny wynosiła już tylko 1 km. Pozostali przy życiu cywile szli w środku razem ze zwierzętami jucznymi i taborami dowództwa. Z przodu i z tyłu silne oddziały jazdy. Po bokach legiony sformowane w kohorty.

Tymczasem w obozie Germanów nastroje były zupełnie inne. Powstańcy triumfowali i cieszyli się łupami. Co pewien czas dołączały świeże, żądne walki oddziały. Arminiusz jednak wiedział, że bitwa jeszcze się nie skończyła. Miał żal do swoich wojowników, że przy takiej przewadze nie rozgromili legionów Warusa w pierwszym dniu bitwy. Mieli za sobą wszystkie atuty, przede wszystkim zaskoczenie. Teraz nie pójdzie już tak łatwo. Rzymianie szykowali się do szybkiego marszu i byli gotowi do walki.

Drugi dzień bitwy

Gdy tylko legiony opuściły obóz, rozpoczęły się pierwsze utarczki. Nie udało się zwiększyć tempa marszu. Błoto, zwalone po burzy lub przez Germanów pnie drzew co chwila opóźniały lub zatrzymywały pochód. Ataki się nasilały. Rzymskie oszczepy rzucane pod górę miały słabą siłę rażenia i krótki zasięg. Tymczasem Germanie atakujący z góry doskonale to wykorzystali. Ich oszczepy dziesiątkowały legionistów. Gdy ich zapasy się wyczerpały, doszło do walki wręcz. Ale i tu Germanie mieli przewagę. Walczyli swoimi włóczniami, podczas gdy legioniści mieli do dyspozycji już tylko miecze. Nie mogli nimi jednak skutecznie razić powstańców. By to zmienić, musieli ciągle kontratakować, by doprowadzić do walki w zwarciu. Było to wyczerpujące i czasochłonne. A czas uciekał. Strategiczny cel, jakim było wydostanie się na równiny, zaczynał się oddalać. W końcu udało się wedrzeć na bardziej otwarty teren i uporządkować szyki.

Mimo krwawych strat legiony zachowały zdolność bojową. Do przejścia pozostawało jednak jeszcze jedno pasmo wzgórz. Nie udało się wyprzedzić Germanów. Wąwóz, którym Rzymianie chcieli przedostać się na skraj Lasu Teutoburskiego, był w rękach wroga. Rozpoczął się zażarty bój w ogromnym tłoku. Straty po obu stronach były ogromne. Jednak i tym razem jeszcze się udało. Skrzydłowi legaci wydali rozkaz ataku na wzgórza. Udrożniono w ten sposób drogę w wąwozie. Przejście było otwarte, ale impet ataków nie ustawał. Nikt już nie przychodził z odsieczą odciętym kohortom. Gdy wreszcie przedarto się na otwartą przestrzeń, zbliżał się zmrok. Budowa obozu nie była możliwa, tym bardziej że Germanie nie ustawali w walce, kontynuując pościg za zdziesiątkowaną armią Warusa. Dobijali też oddziały, którym nie udało się przebić z wąwozu i lasów. Pod rozkazami Warusa pozostało już nie więcej niż 10 tys. ludzi. Jeden legion… Do tego łąki i polany, na które weszli, ciągle nie były tą równiną, na której mogliby się rozwinąć. Znowu przyszło załamanie pogody. Ulewny deszcz i wichura były równie wykańczające jak ataki Germanów. Nawet oni, zaprawieni do walki w każdych warunkach pogodowych, musieli odpuścić.

Nadeszła noc. Wykończeni morderczym bojem legioniści usiłowali się schronić przed nawałnicą pod swoimi tarczami. Te jednak, choć świetnie sprawdzały się w suchym klimacie, tu błyskawicznie nasiąkały wodą. Ich ciężar wzrósł do 11–13 kg. Znacznie zwiększyła się też waga ubrań. Nasiąknięte wodą cięciwy łuków wyłączyły tę broń z użytku. Z tego samego powodu nie działały katapulty. Głodni i przemoknięci żołnierze nie mieli żadnej możliwości odpoczynku i regeneracji. Świadomość wszechobecnego wroga nie poprawiała morale. Doświadczeni legioniści wiedzieli, że szykuje się on do zadania ostatecznego ciosu.

Totalna klęska Rzymian

Świt przyniósł kolejne rozczarowanie. Otwarty teren, do którego dotarli, okazał się podmokłym mokradłem. Żeby go ominąć, musieli znowu posuwać się skrajem lasu. Właściwe równiny, na które chcieli się przebić, wciąż były dość odległe. By się do nich dostać, należało minąć jeszcze jedno wzgórze. Od tego miejsca dzieliło kolumnę ok. 10 km. Nie wiedzieli, że tam właśnie Germanie przygotowali ostatnią zasadzkę. Na drodze legionów pojawił się wał obronny, a zbocza wzgórza umocniono zasiekami z drzew i gałęzi. Ataki Germanów rozpoczęły się natychmiast po wymarszu wojsk Warusa. Mimo to marsz przebiegał w porządku, a wojsko słuchało rozkazów. Kohorty walczyły na zmianę, by dać sobie czas na odpoczynek. Prawdopodobnie część kohort zachowano jako odwody. Rzymianie odpierali kolejne ataki, często kontratakując. Mieli pełną świadomość, że walczą o przeżycie. Sam Warus wiedział, że nawet jeżeli uda się przebić na zbawczy otwarty teren i dojść do rzek, to i tak skala klęski będzie ogromna. Z trzech dumnych legionów pozostaną nieliczne kohorty…

Tymczasem w ciągłym boju jego oddziały zbliżały się nieuchronnie do miejsca zasadzki. Teren przed wałem i wokół niego miał być miejscem walnej bitwy. Rzymianie za wszelką cenę musieli zdobyć wał. Germanie zaś wykorzystać szansę na unicestwienie resztek legionów Warusa. Legionistom omdlewały ręce. Namoknięte ciężkie tarcze i rynsztunek utrudniały walkę. Ataki Germanów nie słabły. Na strategicznych odcinkach rosły stosy trupów. Na oddziałach Arminiusza nie robiło to wrażenia. Powstańców było wielu. Na miejsce zabitych natychmiast pojawiali się nowi wojownicy. Rzymianie nie mieli tego komfortu. Każda strata uszczuplała ich i tak już mizerne siły. W tej trudnej sytuacji ranny został Warus. Mógł to być przełomowy moment bitwy. Nagle legiony zostały pozbawione naczelnego wodza. Niedługo potem z pola walki umknęła jazda pod wodzą legata Nominiusza Wali. Było to haniebne zachowanie. Jazdę spotkał zresztą ten sam los co pozostałych uczestników bitwy. Zostali wybici. Zginął również sam legat Wala. Dopadła go świetna germańska jazda.

Ale bój wciąż trwał. Cesarskie orły ciągle były w rękach legionów. Legaci zebrali się na naradę. Możliwości nie było zbyt wiele. Pozostawała jednak walka do końca. Ranny Publiusz Kwinktyliusz Warus przebił się mieczem, biorąc na siebie odpowiedzialność za klęskę. Pozostali legaci stanęli jeszcze do walki. Gdy klęska była już nieuchronna, oni również popełnili samobójstwo. Za ich przykładem poszło wielu żołnierzy i oficerów. Na wieść o śmierci legatów i kapitulacji ogłoszonej przez prefekta obozu Cyjoniusza ocalała garstka złożyła broń. Większość została zamordowana. Kilkunastu zdołało uciec. Straty wojsk Arminiusza wyniosły ok. 7 tys. wojowników.

Klęska była totalna. W ręce Germanów dostały się wszystkie sztandary kohort, manipułów i oddziałów jazdy oraz orły poszczególnych legionów. 20 tysięcy pełnych rynsztunków bojowych. W ogniu powstania stanęła cała Germania, oblegając wszystkie rzymskie garnizony. Do Rzymu powróciły jedynie dwa legiony Lucjusza Noniusza Asprenasa. Ocalał także garnizon z Aliso, dowodzony przez Lucjusza Cedycjusza. Najpierw przetrwał oblężenie, a następnie przebił się w walce do swoich. Pozostałe garnizony padły. Rzym utracił swoją prowincję.

W roku 15 i 16 n.e. dwie wyprawy na tamte tereny poprowadził Germanik. Za pierwszym razem dotarł na miejsce bitwy i pochował kości legionistów, pozostawione tam przez zwycięzców na znak największej hańby. Za drugim razem pokonał w Lesie Teutoburskim siły Arminiusza. Odzyskano też orła XIX Legionu. Cesarz Tyberiusz uznał jednak, że wyprawy na wschodni brzeg Renu są zbyt kosztowne. Odtąd Ren stał się ostateczną granicą rzymskiego imperium.

Historia
Jakie tajemnice skrywa jeszcze więzienie przy Rakowieckiej w Warszawie
Historia
Zrabowany pierścień króla Zygmunta Starego w niemieckich rękach
Historia
Lądowa epopeja żaglowca Vasa
Historia
Wikingowie: w poszukiwaniu nowego domu
Historia
07 potyka się o własne nogi. Odtajnione akta ujawniły nieznane fakty o porwaniu Bohdana Piaseckiego