Rok 1956. Na świecie nie jest spokojnie. Zamęt polityczny jest tak wszechogarniający, że nawet nowożytny olimpizm nie daje sobie z nim rady. Na XVI Letnie Igrzyska Olimpijskie, które odbywają się w Melbourne, nie jadą reprezentacje Hiszpanii, Holandii i Szwajcarii, sprzeciwiając się inwazji ZSRR na Węgry. Do Australii nie wysyłają swoich sportowców także władze Egiptu, Iraku i Libanu, protestując w ten sposób przeciw zaangażowaniu państw zachodnich w konflikt sueski. Z kolei Chiny bojkotują igrzyska ze względu na udział w nich Tajwanu. Po raz pierwszy od 1896 r. (nie licząc okrutnych czasów wojen światowych) starożytna idea przerywania konfliktów na czas olimpiady zostaje tak mocno nadszarpnięta.
Reprezentacja Polski udaje się na drugą półkulę z silnym postanowieniem zawojowania olimpijskich aren. I absolutnie nie są to mrzonki. Wszak jesteśmy potęgą w boksie, mamy doskonałych szablistów, strzelców, wioślarzy. No i posiadamy w naszym składzie genialnych lekkoatletów, z rekordzistami świata włącznie.
Gdy innym się nie wiedzie...
Pierwsze dni igrzysk nie potwierdzają naszych aspiracji. Z olimpijskim ringiem żegnają się jeden pięściarz za drugim, ze sztucznego akwenu Wendouree nie wyławiają żadnego medalu wioślarze, w lekkoatletyce też nie obywa się bez niemiłych niespodzianek. Ale nic to. Wszak nasze największe tuzy królowej sportu mają dopiero wkroczyć do akcji.
Konkurs rzutu oszczepem z igrzysk w Melbourne opisano już tyle razy, że... warto zrobić to raz jeszcze.
Jest 26 listopada 1956 r. W Melbourne wieje silny wiatr. Nie sprzyja to rzecz jasna oszczepnikom. Z piętnastki finalistów najlepiej radzi sobie rekordzista świata Janusz Sidło. Po trzech kolejkach prowadzi zdecydowanie. Jego wynik 79,90 m nie rzuca może na kolana (rekord globu Sidły to 83,66), ale wydaje się, że w takich warunkach nikt nie jest w stanie go pokonać. Przed rozpoczęciem czwartej serii Sidło podchodzi do słabo dysponowanego Norwega Egila Danielsena i mówi: