Obudziłem się w przeddzień zaplanowanej w Poroninie akcji podpalenia muzeum Lenina, gdy w mieszkaniu byli już esbecy. Mieli twarze takie same jak wszędzie na świecie mają policjanci. Przyszli we trzech i zachowywali się bardzo grzecznie. Usłyszałem: – Proszę się ubrać, a potem wyprowadzili mnie. Była sobota, świeciło słońce, a ja jechałem warszawą z ul. Armii Czerwonej 7 (dziś w Łodzi al. Piłsudskiego – przyp. red.) do siedziby MO na ul. Sienkiewicza (obecnie komenda miejska policji – przyp. red.). Wszystkie sprawy, które uważałem wcześniej za ważne, stały się w tym momencie zupełnie nieważne.
Trzymali mnie w jakimś pokoju, zrobili rewizję, a potem zaczęli przesłuchiwać. Pierwszego pytania nie pamiętam, chyba musiałem podać personalia. Usłyszałem: – Chyba pan się domyśla, dlaczego pana zatrzymaliśmy. A ja odparłem, że się nie domyślam. Przesłuchanie trwało do nocy, a potem zaprowadzili mnie do piwnicy budynku, do jakichś kryminalistów. Ze strachu nie spałem całą noc. Następnego dnia zostałem przewieziony do Warszawy. Szedłem korytarzem, prowadzony przez chyba pięciu esbeków, i zastanawiałem się, czy jest jakaś szansa na ucieczkę, a przecież nie było najmniejszej. Przeprowadzili mnie koło gabinetu ministra, z którego wyszedł ówczesny zastępca Franciszek Szlachcic. Prawdopodobnie powiedzieli mu, że będą nas prowadzić. Pomyślałem, że jak Szlachcic się nami interesuje, to jest tragedia. Sankcję prokuratorską dała mi słynna Wiesława Bardonowa, choć wtedy słynna jeszcze nie była, zasłynęła jako naczelnik Wydziału Śledczego Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie, w okresie „Solidarności”, po sprawie Jana Narożniaka (wszedł w posiadanie tajnej instrukcji prokuratora generalnego PRL, za co został aresztowany – przyp. red.). Była gruba. Miałem wówczas 25 lat, a ona ze 40, więc wydała mi się bardzo stara. – Czy pan się przyznaje? Odparłem, że nie. Postawiła mi dość niewinny zarzut: przynależność do organizacji, która stanowiła tajemnicę władz państwowych.
Jeden z esbeków stwierdził, że to tylko na razie, i dodał: – Mam nadzieję, że pana nie powieszą.
Jakiś żart, pomyślałem, ale akurat nie byłem w nastroju do żartów. Wiedziałem, że w procesach politycznych po 1956 r. na śmierć już nie skazywano, ale obawiałem się długiego wyroku, którego mogłem nie przeżyć w warunkach więziennych.
Wieczorem przewieźli mnie do więzienia na Rakowiecką, gdzie spędziłem kolejną noc i kolejny rok z małą przerwą na pobyt w Białołęce. Dostałem wyrok stosunkowo łagodny – siedem lat za przygotowania do obalenia w przyszłości przemocą ustroju PRL. Wyszedłem z więzienia w 1974 r., bo ogłoszono amnestię. W ten sposób zakończył się w moim życiu okres działalności w Ruchu, do którego przynależność zaproponował mi Andrzej Czuma.