Wśród spacerujących był również Kazimierz Brandys, który notował później w „Miesiącach”: „Idąc, napotykałem coraz więcej znajomych z widzenia, których nazwisk nie mogłem sobie odtworzyć, i dopiero po jakimś czasie pojąłem, że to nie znajomi, tylko po prostu ludzie o wyglądzie dawnej inteligencji, ci, którzy na co dzień giną w masie, których nie widać. Więc jeszcze są, wylegli całymi rodzinami. Tego wieczoru na Świętojańskiej, na Krakowskim, na placu Saskim ludzie przyszli obejrzeć miejsca, które zobaczy Papież. I obejrzeli siebie. (...) Sam fakt równoczesnego przybycia tysięcy ludzi bez wezwania już był mocno zastanawiający. Odzwyczajono ich od tego, że są żywym ogółem, uczyniono wiele, aby ich przekonać, że stanowią bierną masę, której ruchami się steruje. Przyszli tu odwiedzić miasto w przeddzień wizyty papieża, nie uświadamiając sobie, że swoim przybyciem przeprowadzili dowód własnego istnienia. (…) Co mnie najsilniej pociągnęło, to był rodzinny nastrój ulicy. Inny sposób chodzenia, zmieniony skład i rytm. W tej ogromnej ilości nie czuło się naporu, tłum z wolna falował, ludzie szli, nie popychając się, ustępowano sobie w przejściu”.
Na ulicach nie było widać pijanych. Brakowało nawet milicjantów. Całą władzę nad miastem przejął Kościół. Na placu Zwycięstwa, gdzie w sobotnie popołudnie zaplanowano papieską mszę, prym wiodła już katolicka straż porządkowa – młodzi ludzie w niebieskich czapeczkach. Przez głośniki proszono o opuszczenie placu, bo obecność ludzi utrudnia przygotowania, a zostało już naprawdę niewiele czasu. W konstrukcję ołtarza wbijano ostatnie gwoździe, skręcano metalowe barierki wyznaczające sektory. Przy Grobie Nieznanego Żołnierza stawiano żółty namiot, który miał służyć papieżowi jako zakrystia. Nad placem górował już wielki krzyż, z którego ramion spływała szkarłatna stuła.
Papieski samolot wylądował na Okęciu w sobotę o godzinie 10.07 – we wszystkich kościołach w Polsce odezwały się wtedy dzwony. Ojciec Święty ucałował polską ziemię. Na płycie lotniska oficjalnie witali go przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński oraz prymas kardynał Stefan Wyszyński i biskupi. Papież uściskał ich i rzucił: – Uszanowanie Wam. Muszę już iść, bo pchają mnie dalej. Papamobil – wykonany na podwoziu Stara 66 przez przyjaciela papieża Stanisława Kozłowskiego w starachowickiej Fabryce Samochodów Ciężarowych, potem zresztą pocięty na kawałki, by nie było pamiątki – ruszył do Belwederu na spotkanie z I sekretarzem PZPR Edwardem Gierkiem. Papież przypomniał mu o odpowiedzialności rządzących wobec historii i własnego sumienia, po czym pojechał dalej. Na całej trasie przejazdu stały wiwatujące tłumy: Jana Pawła II wyszli przywitać nawet starzy partyjni towarzysze z alei Róż.Po południu papamobil dotarł na plac Zwycięstwa, gdzie papież najpierw pomodlił się przed Grobem Nieznanego Żołnierza, a o godzinie 16 zaczął odprawiać mszę świętą. Brandys, choć dostał zaproszenie z Pen Clubu, wolał oglądać papieża w telewizji, bo tam lepiej widać. Rzeczywiście – kadrowano głównie papieską twarz, a skrzętnie wycinano tłumy ludzi i mogło się zdawać, że na mszę przyszła tylko garstka sióstr zakonnych i nieco starszych ludzi. Ale na placu było morze głów, szacowano że około miliona. Ludzie wchodzili na drzewa w parku Saskim, by lepiej dostrzec postać w bieli. Wyciągali lornetki. Wielu machało papieskimi chorągiewkami, które kupowało się od młodzieży oazowej, bo wtedy stoisk z flagami, znaczkami i balonikami nie było. Panowała wielka radość. Brandys przywołał słowa niewierzącej znajomej, która „chciała uklęknąć i modlić się razem z papieżem”: „Próbuję sobie wyobrazić, co czuli w owych chwilach wierzący katolicy”.
Dopiero po jakimś czasie pojąłem, że to nie znajomi, tylko po prostu ludzie o wyglądzie dawnej inteligencji, ci, którzy na co dzień giną w masie, których nie widać. Więc jeszcze są, wylegli całymi rodzinami (Kazimierz Brandys)