W Warszawie wybuchały tajemnicze pożary – a to Smyka, to znów Trasy Łazienkowskiej, przy wypłacie dostawaliśmy kartki na cukier, mięso było do kupienia praktycznie tylko w sklepach komercyjnych, komunikaty KSS „KOR”, odczytywane następnie w Radiu Wolna Europa, przynosiły informacje o coraz szerzej zakrojonych akcjach protestacyjnych w środowiskach robotniczych, studenckich, artystycznych.
Tym duszniej było w redakcji na Wspólnej rządzonej przez Ryszarda Łukasiewicza, nazywanego, nie tylko z racji specyficznej urody, Kwadratowym. Gazeta nie tylko dawała ciała partii, ale i nadto gorliwie starała się być, nomen omen, organem związków młodzieżowych. A te akurat, ze Zrzeszeniem Studentów Polskich włącznie, zafundowały sobie w nazwach przymiotnik „socjalistyczny”. Była to już jawna przymiarka do Komsomołu.Jakby tego wszystkiego było mało, te wspierane przez partię (i finansowane) organizacje młodzieżowe zjednoczyły się w Federację Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. W skrócie FSZMP. Spróbujcie to wymówić...
Aktywiści, oczywiście, potrafili. W nagrodę ochrzczeni zostali wdzięcznie federastami.
I właśnie federaści zabrali mnie w lipcu 1980 roku na trzy dni do Moskwy. Mieli podpisywać jakieś kolejne wiekopomne porozumienie z Komsomołem, a ja miałem o tym napisać półtorej kartki. Tyle.
W Moskwie trafiłem do studenckiego hotelu Orlonok na Worobiowych Górach, oficjalnie zwanych Leninowskimi. W życiu nie widziałem tak wielkich karaluchów jak tam, istne mutanty. Zaalarmowana przeze mnie etażna przyszła do pokoju, zapaliła światło i uspokajająco powiedziała: – W normie, trzeba przywyknąć.