Zgodnie z rozkazem Adolfa Hitlera oraz dowódcy SS i policji Heinricha Himmlera każdego mieszkańca stolicy należało zabić. Skierowana do pacyfikacji miasta brygada kryminalistów Oskara Dirlewangera dokonała rzezi na Woli, nie oszczędzając kobiet i dzieci. W egzekucjach w tej dzielnicy zginęło ponad 40 tysięcy osób. Bestialskich mordów na ludności Ochoty dopuściły się oddziały kolaboracyjne RONA (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia). Ludzi pozostałych przy życiu Niemcy wypędzali z domów, z zajmowanych kolejno rejonów miasta, kierując do obozu przejściowego w Pruszkowie pod Warszawą. W czasie walk zginęło około 18 tysięcy powstańców. Straty ludności cywilnej wyniosły co najmniej 150 tysięcy zabitych. Straty niemieckie wyniosły około 17 tysięcy zabitych i zaginionych.
Ludność cywilna, która do końca walk przebywała w centrum miasta, została wygnana. W okresie od 6 sierpnia do 10 października przez obóz w Pruszkowie przeszło 550 tysięcy osób z Warszawy oraz 100 tysięcy z miejscowości podwarszawskich. Stąd wywieziono na roboty do Niemiec 150 tysięcy osób, a 50 tysięcy do obozów koncentracyjnych. Ranni bądź niezdolni do pracy trafili do różnych miejscowości na terenie Generalnej Guberni.Izabela Maliszewska z Muzeum Historycznego m.st. Warszawy, opiekun projektu „Wypędzeni z Warszawy 1944. Losy dzieci” (www.banwar1944.eu), mówi, że to ostatni moment, by utrwalić dramatyczne wspomnienia. Projekt ruszył na początku 2007 roku, wiele zapisków pochodzi z rozsianych po Polsce oddziałów Archiwum Państwowego, część – z nagrań dokonanych w ciągu ostatniego roku. Są tak wstrząsające, że trudno opatrzyć je jakimkolwiek komentarzem. – Najtrudniejsze było przekonanie ludzi, żeby pozwolili nagrać swoje relacje, które często są bardzo bolesne i dramatyczne – mówi Izabela Maliszewska. – Często było tak, że ich dorosłe życie toczyło się normalnie tylko dlatego, że udało im się wyrzucić wojnę z pamięci. Jednak wielu z nich przekonaliśmy, iż trzeba te wspomnienia udokumentować. Dla przyszłych pokoleń.Wystawa „Wypędzeni z Warszawy 1944. Losy dzieci”, która była prezentowana w Muzeum Historycznym od września 2007 do lutego 2008 roku, pod koniec lipca pojedzie do Niemiec. Przez trzy miesiące pokazywać ją będzie Muzeum Pamięci w Saksonii. Zgodnie z programem nauczania obejrzą ją dzieci ze wszystkich szkół Dolnej Saksonii.
Teresa Różycka: „Do naszego domu żołnierze Kamińskiego, Ukraińcy czy Rosjanie w służbie Wehrmachtu, zwani własowcami, wpadli 10 sierpnia. Drzwi otworzyła im moja mama, inni się bali. Wyprowadzili nas wszystkich na sąsiednie ulice. Jednemu z żołnierzy wpadła w oko moja prawie 15-letnia siostra, zaczął ją głaskać i czule przemawiać. Moja mama z płaczem podała jej różaniec: »Niech cię Matka Boża córeczko ratuje!«. Ale ja zareagowałam gwałtownie: »Mamusiu, to dobry człowiek, on nic złego nie zrobi!«. Moje oczy i jego spotkały się. Powtórzył: »Dobry czeławiek!«. Ciągle patrząc na mnie, puścił Marychę i odszedł. Tak Maryja posłużyła się mną, by uratować moją siostrę. Zaprowadzono nas na słynny Zieleniak przy ul. Grójeckiej. Szliśmy długim pochodem, otoczeni strażą, po drodze leżało dużo zabitych kobiet”.
Jadwiga Kołodziejska-Jedynak: „Ze szkoły mojej rozlegały się straszne krzyki. Na targu, na Zieleniaku ci żołnierze, którzy nas wypędzali, już nie mieli wiele do powiedzenia, bo była obsługa niemiecka, ale mieli ten przywilej, że mogli sobie wybierać dziewczęta do tak zwanej uciechy – i tam gwałcono te dziewczęta. To było coś strasznego. Kłopot był z moją siostrą, bo ona miała 17 lat. Ja miałam 13, ale ona dodatkowo była trochę «postrzelona» i trudna do ujęcia w karby. W związku z tym ojciec się dwoił i troił, i wpadł na pomysł – a mama była młodą kobietą, bo to był rok czterdziesty czwarty, więc ona miała 40 lat – i myśmy wszystkie trzy były robione na takie babuszki. Smarował nas popiołem – rozrobionym wodą, żeby to było ciemniejsze – nawet takie artystyczne robił zmarszczki, żebyśmy wyglądały na dużo starsze. Uważam, że mieliśmy dużo szczęścia, bo nam się z tej strony nic nie stało. Obok nas siedziała nasza sąsiadka, której córka niedawno urodziła dziecko. Ta córka pojechała do lekarza czy gdzieś, już nie pamiętam, i nie zdążyła wrócić do domu. I ta babka została z maleńkim niemowlęciem. Niemowlę miało może trzy tygodnie – w każdym razie osesek, bo to nawet nie niemowlę, tylko taki świeżo urodzony. No i można było temu dziecku dać, bo nawet to ta babka dawała – mama w taką szmatkę w miarę czystą owijała – jeden z tych cukierków, które moja siostra uratowała, i to dziecko ssało, bo mleka nie było. Ale caluteńki czas kwiliło, cały czas. Takie dziecko musi mieć wodę, musi mieć picie – bo ono było odwodnione. I na śmierć tego dziecka patrzyliśmy niestety wszyscy. Bo ruszyć się nie można było – kto raz już zajął miejsce, to nie wolno mu się było ruszyć z tego miejsca. Już tyle lat minęło, ja ciągle pamiętam tę babkę, która tuli to dziecko do piersi – bo ono chciało się do jakiegoś ciepła przytulić. I umierało na naszych oczach”.
Eulalia Matusiak-Rudak: „Na rogu Górczewskiej i Młynarskiej była kapliczka, a w tej kapliczce leżały ludzkie zwłoki, obok były konie, spalone, spuchnięte, z takimi strasznie wzdętymi brzuchami. Natomiast tu, w prześwicie, były ustawione stoliki, byli Niemcy, były kobiety w kolorowych sukniach, patefon grał, oni tańczyli i się bawili. Dla mnie, dziewczyny wtedy 12-letniej, był to szok straszliwy, ja nie mogłam sobie z tym poradzić, nie mogłam zrozumieć, jak to się działo. Dalej szliśmy, wszędzie były trupy, wszędzie były jakieś szczątki ludzkie. To jest obraz nie do opowiedzenia. Pędzili nas dalej, do ulicy Działdowskiej i z Działdowskiej skręciliśmy w ulicę Wolską, do kościoła św. Wojciecha i tam zabierali mężczyzn. Ja się tak przytuliłam do ojca, to Niemiec kolbą karabinu odpędził mnie od ojca, ojca chyba mocno uderzył tą kolbą, bo ojciec aż się tak skulił. Ojciec był już wtedy chyba przekonany, że idzie na stracenie. Wiedział, on sobie zdawał ze wszystkiego sprawę, ja nie”.