Mówiłem, że mam sporo znajomych różnych profesji, a literatura to fikcja, bo nie chodzę na włamania. Zaoferowali mi rolę konsultanta. Wykręciłem się stwierdzeniem, że teraz piszę o miłości. Badali mnie, czy pójdę na współpracę, nie po to, żeby im nadawać o kieszonkowcach, lecz o środowisku literackim. Kiedy wysłany przez Tadeusza Konwickiego, kierownika literackiego Zespołu Filmowego Kadr, wróciłem z ekipą sporządzającą dokumentację w Afryce, zostałem ponownie wezwany. Pytany o kontakty, mówiłem, że nie odrywałem się od pracy nad scenariuszem. Indagowali mnie znowu w 1969 r. przy okazji wyjazdu do Paryża.
Oszołomionemu mekką artystów brakowało mi czasu na rozmowy z ludźmi. Po latach z teczki osobowej IPN dowiedziałem się, że cywil był pracownikiem wywiadu i chciał mnie nakłonić do penetracji środowisk emigracyjnych.
W połowie lat 70. propozycje współpracy z resortem ustały. Moje teksty uznane zostały za antysocjalistyczne, więc stałem się obiektem do rozpracowania. Interesowało ich, co robię i z kim spiskuję, zwłaszcza gdy mój podpis znalazł się pod protestami części polskich intelektualistów przeciwnych, żeby w konstytucji pojawił się ZSRR, którzy upominali się o los Polaków za wschodnią granicą. Dla tzw. aparatu bezpieczeństwa byłem w opozycji. W stanie wojennym rozjuszało ich, że będąc w kraju, drukuję pod nazwiskiem w podziemnej i emigracyjnej prasie – w cyklu, który złożył się na książki „Raport o stanie wojennym” i „Notatki z codzienności”. „Czy trzeba to od razu publikować? – argumentował jeden z opiekunów. – Może to jeszcze niedojrzałe, zbyt gorące? Niech się ucukruje”. Wprosił się kiedyś do domu i przez okienko w ścianie miał widok na migające czerwone rękawiczki, w których żona obierała w kuchni ziemniaki, co go dziwnie rozstroiło.
Często wzywany na Rakowiecką opowiadałem o potrzebie dzielenia się tym, co piszę. Daję znajomym i obcym ludziom na ulicach, więc nie wiem, co się z tym potem dzieje. Gra była bezczelna. Oni tego z obrzydzeniem słuchali i przechodzili do gróźb. Wtedy milczałem. Nękali mnie rewizjami. Bywali nadgorliwcy, ale i fuszerzy. Jeden, w którym ogień resortowy wygasał, miał przeszukać piwnicę. Widząc ogrom kopalnianej pracy w zagraconej klitce, spojrzał na mnie rzewnie: „Jest tu coś?…”. Z racji powierzchowności w tekście „Rewizja” drukowanym w paryskiej „Kulturze” nazwałem go Meksykano. Podczas kolejnego kipiszu usłyszałem nagle skierowane doń polecenie: „Meksykano, zobacz tam…”. Miałem pisarską satysfakcję.
Był też terror psychiczny, a w oczach niektórych oficerów czaiła się inkwizycyjna nienawiść. Ciekawe, czy była to metoda tajnej policji politycznej, czy zaangażowanie. Po aresztowaniu, zanim trafiłem do celi, trzymali mnie w biurze MSW na Rakowieckiej, gdzie zjawił się pan, który zaimponował mi niezwykłą erudycją literacką. Po lekturze teczek ujawnił mi się jako Krzysztof Majchrowski – doszedł do szarży generała brygady. Rozpoznałem go na wystawie „Twarze bezpieki” w Alejach Ujazdowskich. Kiedy ją zwiedzałem, usłyszałem uradowany szept jakiejś emerytki: „Patrz, patrz. Jesteś”. I nerwowe: „Cicho” jej męża.