Badania historyczne prowadzone choćby przez państwa Władysława i Ewę Siemaszków, a także grono innych kompetentnych naukowców jak prof. Władysław Filar czy prof. Waldemar Rezmer, potwierdzają w pełni świadectwa ofiar i ich rodzin, w tym ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Ustalenia dokonane na podstawie dokumentacji Delegatury Rządu na Kraj czy dokumentacji Armii Krajowej z tamtego regionu pokazują, że znaczna część polityków i dowódców ukraińskich dotknięta odmową ze strony Niemiec utworzenia samodzielnej Ukrainy chciała wykorzystać sytuację geopolityczną i okupację niemiecką tych terenów, by zrealizować akcję czystki etnicznej, od końca 1942 r. (czyli po likwidacji gett przez Niemców) wymierzoną w mniejszość polską zamieszkującą w wioskach i małych miasteczkach. Warto dodać, że akcja ta w latach 1942 – 1945 z nasileniem w lipcu 1943 r. na Wołyniu od początku miała znamiona akcji systemowej, w pełni przemyślanej, a następnie wykonanej zgodnie z planem. Pacyfikowano od wschodu do zachodu, wieś po wsi, a ludność łącznie z kobietami i dziećmi w koszmarny sposób mordowano. Do dziś te opisy zbrodni budzą zgrozę: obcinanie kończyn, piersi i pośladków, rzucanie noworodkami o ściany, wkładanie zardzewiałych prętów w odbyt itd. Wreszcie podpalanie całych wiosek, by pozostali przy życiu nie mieli gdzie wracać. Straszne.
[b]Tyle że Polacy na Wołyniu nie pozostawali Ukraińcom dłużni.[/b]
To prawda. Akty samoobrony Polaków, które wystąpiły w związku z doświadczeniem zbrodni ludobójstwa ze strony nacjonalistów ukraińskich, w tym UPA, wzmagały się z roku na rok. Ale te akty samoobrony były wywołane ludobójstwem ze strony ukraińskiej, więc nie wolno mylić kolejności zdarzeń. Próba przyrównywania zbrodni ukraińskiej do odwetowych nawet aktów AK na tamtych terenach jest myleniem zjawisk historycznych i niepatrzeniem na historię przez pryzmat ciągów przyczynowo-skutkowych, lecz przez jakiś pryzmat ideologiczny. W sumie na samym tylko Wołyniu zginęło ok. 60 tys. Polaków, na całym tym obszarze ponad 100 tysięcy. Należy też pamiętać o Ukraińcach „sprawiedliwych”, którzy mimo nacisków otoczenia chronili Polaków (często z rodzin mieszanych) przed nosicielami czystek. Romuald Niedziełko stworzył ich imienną listę, obejmującą ponad 500 nazwisk.
[b]Dlaczego postulaty ks. Isakowicza-Zaleskiego budzą dziś takie emocje? Przecież nie domaga się on odszkodowań, walczy jedynie o pamięć poległych i o to, by nazywać rzeczy po imieniu. Nie powinno to budzić kontrowersji, zwłaszcza wśród Polaków.[/b]
Problem polega na tym, że w latach 90. państwo polskie zostawiło tę część Polaków, którzy przeżyli zbrodnię wołyńską samym sobie, nie wspierając naturalnego dążenia ludzi do okazania im najmniejszego współczucia i prawa do sprawiedliwości. A właśnie obowiązkiem państwa jest nie tylko tych ludzi honorować, ale i przekazywać pozostałym Polakom wiedzę, aby mogli się utożsamić z tamtą tragedią. Przypomnę także, że m.in. dzięki takim instytucjom jak Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa z Andrzejem Przewoźnikiem na czele udało się w ostatnich latach wykonać olbrzymią pracę dotyczącą próby upamiętnienia na tamtych terenach tysięcy miejsc spoczynku polskich pomordowanych. Do tego dobrego ogródka można wrzucić działania IPN, m.in. konferencję, która miała miejsce w 65. rocznicę ludobójstwa na Wołyniu (czyli rok temu), która pokazała, że można mówić językiem historycznym o tych dramatycznych czasach i z której to konferencji jest przygotowywany materiał – lada miesiąc ukaże się w księgarniach.
Jednak w odróżnieniu od środowisk samych poszkodowanych czy środowisk stricte historycznych, ks. Isakowicz-Zaleski jest postacią medialną, znaną, z większą siłą dotarcia do opinii publicznej. I to jest największa jego wada. Dopóki środowisko Kresowian było przytłumione i media się nim nie interesowały, dopóty sprawy rzekomo nie było. Ks. Isakowicz—Zaleski tę sprawę nagłaśnia i tym samym staje w poprzek pewnego rodzaju poprawności politycznej.