Rosjanie, którzy wcześniej naciskali na włączenie polskich oddziałów do Armii Czerwonej, przyjmują do wiadomości, że 27. Wołyńska Dywizja Piechoty AK to niezależna od nich formacja podległa władzom polskim w Londynie i Warszawie. Ma ona, jak właśnie uzgodniono, podporządkować się operacyjnie dowództwu sowieckiemu i otrzymać potrzebne we wspólnej walce z Niemcami zaopatrzenie.
Na zakończenie trwających dwa dni, od 26 marca 1944 r., negocjacji gen. Siergiejew wręcza dowódcy dywizji ppłk. Janowi Kiwerskiemu „Oliwie” pistolet TT. Kiwerski, w postawie na baczność, oświadcza: „o pierwszym Niemcu zabitym z tego pistoletu zamelduję panu generałowi osobiście”. Z nawyku sprawdza, czy broń jest załadowana. Ale jedyny nabój tkwi w komorze nabojowej. Magazynek jest pusty. „Tiebia chwatit” – zapewnia złowrogo dowódca sowieckiej armii. „Oliwa” zabrania swym oficerom komukolwiek wspominać o tym incydencie. Zresztą odwrotu już nie ma. Od 20 marca, gdy 27. dywizja zdobyła wraz z wojskami sowieckimi osady i stacje kolejowe Turzysk i Turopin, współdziałanie z Rosjanami stało się faktem.
Odyseja wołyńskiej dywizji AK – największego polskiego oddziału partyzanckiego, który od stycznia do końca lipca 1944 r. stoczył około 60 większych bitew z Niemcami i przebył 600 km po drogach Wołynia, Polesia i Lubelszczyzny – to jeden z najbardziej dramatycznych rozdziałów w historii AK. Młody, liczący 34 lata oficer, który dowodził nią w okresie najgorętszych walk, w marcu i kwietniu 1944 r., nie miał wcale zadatków na żądnego sławy bohatera. Jak wspominał Stanisław Broniewski „Orsza”, Jan Kiwerski, w czasach gdy był jednym z dowódców Kedywu, imponował harcerzom z Szarych Szeregów „chłodem dowodzenia i całkowitym brakiem patosu”. Jednocześnie zaś ten niewysoki, drobny mężczyzna, odpalający papierosa od papierosa, miał w sobie jakiś tajemniczy osobisty czar – być może wynikający z wypominanego przez dowódców w opiniach służbowych „nieznacznego nadmiaru wrażliwości”.
Urodzony w 1910 r. syn lekarza i córki krakowskiego cukiernika wcześnie utracił oboje rodziców. Maturę zdał w Korpusie Kadetów w Chełmnie. Potem ukończył oficerską szkołę wojsk inżynieryjnych – służył w batalionach saperów w Wilnie i Kazuniu – a przed samą wojną Wyższą Szkołę Wojenną. We wrześniu 1939 r. jako oficer sztabu 33. rezerwowej dywizji piechoty w SGO „Narew”, zamiast iść do niewoli wraz z wojskami Frontu Północnego na Lubelszczyźnie, dołączył do SGO „Polesie” i walczył pod Kockiem. W ZWZ należał do elitarnej grupy saperów, która już na początku okupacji przystąpiła do organizowania pierwszych oddziałów przeznaczonych do „walki bieżącej”, Związku Odwetu, a później Kedywu.
W Kedywie dowodził słynnym „Motorem”, który rozrósł się z niewielkiego oddziału dyspozycyjnego do jednostki dywersyjnej liczącej 700 żołnierzy – w tym harcerzy batalionów „Zośka” i „Parasol”. To on, od razu – jednym słowem „trzaskać!” – zaakceptował w jego, zawodowego oficera, pojęciu, improwizowaną akcję pod Arsenałem. Osobiście uczestniczył m.in. w przygotowywaniu akcji „Góral”, ataku na konwój z pieniędzmi, która zasiliła kasę podziemia, i w akcji „kolejowej” w sylwestra 1942 r., która była chrztem bojowym Grup Szturmowych Szarych Szeregów. Wciąż jednak był postacią niemal anonimową.