Prawdę mówiąc, stałoby się tak bez względu na wynik konfliktu i nawet gdyby Amerykanie nie opuszczali domu. To raczej akt europejskiej autodestrukcji, który zrujnował kontynent do fundamentów, czynił z USA globalne mocarstwo bez konkurencji. Udział w zwycięskiej koalicji dawał tylko legitymację do przestawiania pionków w Europie.
Ekonomiczna siła Ameryki wskazała nominalnych zwycięzców, choć równie dobrze mogła zakończyć wojnę jeszcze w 1916 r., gdyby Wilson wytrwał przy zakręcaniu kurka z pieniędzmi Wall Street dla walczących. Nawet Wilhelm II był gotów skorzystać z okazji, idiotycznie pogrzebanej przez Hindenburga i Ludendorffa.
Pominąwszy wątki finansowe, również militarne zaangażowanie Ameryki zdaje się decydujące. Nikt nie zaprzeczy, że przed jesienną ofensywą 1918 r. wszystkie ataki na Linię Hindenburga kończyły się bezowocną rzezią. Umocnione pozycje Niemców padły dopiero, gdy na froncie zjawiło się ponad milion amerykańskich żołnierzy. Nic dziwnego, że obecności Jankesów przypisuje się przełomowe znaczenie, choć naprawdę rola doughboysów była dość marginalna.
To prawda, że generał Pershing przebył ocean z zamiarem pokazania Europie, jak się wygrywa wojny, uznając tkwienie aliantów w wojnie pozycyjnej za brak woli walki. Na podstawie liczb i suchych statystyk zaangażowanie Ameryki wygląda imponująco. Z końcem wojny mogła rzucić do walki nawet 3 mln żołnierzy, których latem 1918 r. lądowało we Francji przeszło 10 tys. dziennie. Wielkie wrażenie robiło sprostanie logistycznym zadaniom – od transportu morskiego po budowę nabrzeży portowych i kolei.
Mimo to prysły ambicje Pershinga, by armia Stanów Zjednoczonych przejęła samodzielnie odcinek frontu, unikając walki pod cudzoziemskim dowództwem. Na przekór planom zdobycia Berlina generał musiał zaakceptować przewidzianą dla jego dywizji rolę zapchajdziury i uzupełnienia braków w brytyjskich jednostkach.