Król Jan III Sobieski umierał tak bardzo przepełniony goryczą i uczuciem rozczarowania, że nawet nie zadbał o przyszłe losy doczesnego dziedzictwa, które z pasją przez całe życie pomnażał. Skarżąc się do biskupa Załuskiego, że nie mając posłuchu za życia, tym bardziej nie zyska go po śmierci, miał wprawdzie na myśli skłóconą rodzinę, lecz słowa te jak ulał pasowały do państwa, które osierocał. Trzeba nie ustawać w miłosiernej nadziei, że Jego Wysokości w zaświatach nadal jest wszystko jedno, co się dzieje z jego spuścizną, bo inaczej król spędzi wieczność w nieustannej zgryzocie.
Spór o Sobieskiego
Ponad 330 lat po najsławniejszym sukcesie militarnym Sobieskiego, nie dość, że znieważono monarchę bardzo złym filmem o jego zwycięstwie, to przy okazji wykopano skądś stary spór publicystyczny o sens udziału Rzeczypospolitej w odsieczy wiedeńskiej. Kontrowersja to stara, zdawało się, że dawno nieżywa, przykryta pyłem jeszcze XIX-wiecznych polemik na ubitym polu. Wtedy właśnie nad świeżymi mogiłami powstańców styczniowych jęto z zapałem neofitów robić porządki w rupieciarni narodowych mitów. Akurat mit przedmurza chrześcijaństwa nadawał się do bicia jak mało który, bo sam się nadstawiał podbrzuszem mesjanistycznej naiwności. Ponadto wielu mniemanologom stosowanym, gdy dodali w pamięci rok 1683 do 1795, wyszło czarno na białym, że obrona Habsburgów przed Turkami była gorzej niż zbrodnią, bo strategicznym błędem Sobieskiego. Wywodzili, że gdyby król trzeźwo poniechał odsieczy, to prócz zaoszczędzenia skarbowi sporej sumy pieniędzy i termedii wojsku, uwolniłby Polskę od przyszłego zaborcy. W dodatku całkiem za darmo, bo tureckimi szablami. Nie przywieźliśmy wszak spod Wiednia ani terytorialnych zdobyczy, ani należytej wdzięczności cudem ocalonej Europy, a tylko przez pokaz infantylnej prostoduszności wystawiliśmy się na pośmiewisko świata i rozbiory. Zresztą sens udziału w odsieczy wiedeńskiej zajmował nie tylko Polaków. Sam car Rosji Mikołaj I uważał się za drugiego po królu Sobieskim największego w dziejach idiotę, który nie wiedzieć czemu uratował Habsburgów. Trzeba przyznać, że to kiepskie podsumowanie tak olśniewającego zwycięstwa.
Z literackiego punktu widzenia trudno o bardziej budującą wizję alternatywnej historii. Oto jest, powiedzmy, rok 1695 i stary Jan III Sobieski, zacierając ręce z uciechy, popatruje z nieukrywaną satysfakcją na południe. A tam nasz niedoszły zaborca, zamiast 100 lat naprzód knuć przeciwko Polsce swe odrażające plany, sam wije się pod pogańskim jarzmem.
Choć takie marzenie jest bardziej krzepiące niż cały Sienkiewicz, to aby je uwiarygodnić, świat musiałby po przypuszczalnej klęsce Austrii stanąć w miejscu, a piekło zamarznąć. Nic podobnego nie miało prawa się zdarzyć. Bardziej prawdopodobne, że król na łożu śmierci gryzłby palce z bezsilności, nie widząc finansowych ani militarnych możliwości odbicia z rąk Turków Krakowa i reszty Małopolski. Przy czym mogło to się okazać opcją minimum możliwych strat, bo ostatecznym ukoronowaniem katastrofy zdają się być przyspieszone o kilkadziesiąt lat rozbiory.
Alternatywy króla Jana
Czy jednak w 1683 r. król rzeczywiście mógł nie ruszyć na ratunek obleganemu Wiedniowi? Oczywiście, że mógł, i to nawet nie posuwając się do demonstrowania wrogiej obojętności Habsburgom. W tamtych czasach dyplomatyczne spóźnienia na pole bitwy przez sojuszników, mających drobne problemy z lojalnością, były na porządku dziennym. I rzeczywiście w Austrii nie dowierzano, że Sobieski dotrze nad Dunaj, ponieważ polskie kłopoty z mobilizowaniem wojska były w Europie tajemnicą poliszynela. Od czasu uchwalenia przez sejm funduszy wojennych do wyjścia armii w pole często mijał i rok, podczas gdy sąsiadom starczał na to kwartał. Także dystans, jaki dzielił Warszawę od Wiednia, był wystarczający, by z armatami, piechotą i taborami zmitrężyć po drodze i miesiąc, czego doskonale dowiodła armia litewska, podążająca (sarkazmem byłoby w tym wypadku powiedzieć „spiesząca") w ślad za wojskami koronnymi.