Kiedyś na jednym ze spotkań wyborczych kandydujący na urząd senatora John F. Kennedy tak zaczął swoje przemówienie: „O mało się nie spóźniłem na spotkanie z wami. Ale na szczęście jechałem taksówką z doświadczonym kierowcą, który wiedział, jak omijać korki uliczne. Zamierzałem dać mu wysoki napiwek i powiedzieć, żeby głosował na demokratów, ale wówczas przypomniałem sobie radę, którą dał mi kiedyś senator Green. Nie dałem mu więc żadnego napiwku i poprosiłem go, by głosował na republikanów”. Kennedy, choć był wtedy bardzo młodym politykiem, zrozumiał najprostszy mechanizm kierujący ludzkim wyborem: łatwiej zniechęcić, niż zachęcić do jakiegoś działania.
Sześć stuleci przed Chrystusem Ateńczycy ustanowili rządy ludu (z gr. demos i kratos) ostatecznym sposobem rozstrzygania sporów w kwestiach życia wszystkich mieszkańców tego miasta-państwa. Jednak wraz z „demokracją” na świat przyszła jej ułomna siostra o imieniu „demagogia”. Pierwszy człon obu tych nazw pochodzi od słowa „demos”. Ale na tym pokrewieństwo semantyczne się kończy. Demagogia wymaga od większości jedynie poklasku, kiedy demokracja w swoim pierwotnym założeniu miała być szlachetnym nieprzekupnym mechanizmem kontroli władzy przez lud. Poprzez demagogię i populizm stała się jednak mechanizmem iluzorycznym.
Czytaj więcej
Każdy, kto jadąc do Waszyngtonu, spodziewa się ujrzeć monumentalną rezydencję najpotężniejszego c...
Paradoksalnie została zaszczepiona przez Peryklesa, a więc wojskowego dyktatora, który swoimi decyzjami regulował każdy aspekt życia Ateńczyków. Autokrata znalazł w demokratycznej iluzji klucz do kontroli absolutnej. Nasz dzisiejszy podziw dla demokracji ateńskiej nie jest zatem pochwałą dla antycznych mieszkańców tego polis, ale dla despoty, który zrozumiał, jak można wpływać na opinię publiczną. Napoleon Bonaparte mawiał: „armia baranów, której przewodzi lew, jest silniejsza od armii lwów prowadzonej przez barana”. Demokracja pozostawiona sama sobie staje się przepisem na katastrofę. Ronald Reagan ostrzegał, że wolny świat od zbrodniczego totalitaryzmu dzielić może tylko jedno pokolenie. Demokracja nie ochroni sytych społeczeństw, którym dla wygody odpuszczono naukę.
Dlaczego razi Zatoka Meksykańska, a nie razi Wirginia?
Ze wszystkich społeczeństw to Amerykanie wydają się należeć do tych najbardziej oswojonych z demokracją i jej pułapkami. Ale to tylko pozór, na który nieustannie dajemy się nabrać w historii. Podobnie jak u Greków, a później u Rzymian, ich niezawodna dotąd czujność zaczyna słabnąć. Przykład? Problem z „właściwą” nazwą Zatoki Meksykańskiej. Oto jak łatwo wrzucić do debaty publicznej nieistotny banał i zbudować wokół niego absurdalny dyskurs polityczny. Przymiotnik „meksykański” nie odnosi się jedynie do nazwy południowego sąsiada USA, ale głównie do nazwy ludu, który przed przybyciem na Jukatan zbójów Cortésa panował nad tymi wodami. Także 24 stany USA noszą indiańskie nazwy. Niektóre, jak Arizona czy Kalifornia, mają hiszpańskie korzenie. Czy Floryda zmieni nazwę, skoro w 1513 r. nadał ją hiszpański żeglarz Juan Ponce de León? Kto pamięta, że stan Delaware wziął swoją nazwę od Thomasa Westa, lorda De La Warr, a Georgia nosi imię nielubianego przez ojców założycieli USA brytyjskiego króla Jerzego II? Luizjana została nazwana od imienia francuskiego króla Ludwika XIV, a Maryland po prostu „Ziemia królowej Henrietty Marii”. Donald Trump mieszkał przez większość życia w Nowym Jorku, nazwanym tak na cześć księcia Jorku, który później panował w Anglii jako król Jakub II. W obu Karolinach Brytyjczycy mogą się czuć jak w domu, bo stany te noszą nazwę po ich królu Karolu II. Podobnie w Wirginii – ziemi ojczystej Jerzego Waszyngtona i Thomasa Jeffersona – której nazwa jest hołdem dla królowej Elżbiety I.