Wtedy, kiedy wspinałem się na Qalaat al-Madiq, niemal 20 lat temu, miejsce to było niezbyt interesującym pagórkiem, na który prowadziła poplamiona olejem silnikowym asfaltowa droga. Po prawej i lewej stronie niedokończone domy. Przez jezdnię przebiegały jakieś umorusane dzieciaki. Czasami pod murem przemknął wychudzony kot. Na samym szczycie nic nie zwiastowało wyjątkowości miejsca. Rudery, blaszane garaże, pozamykane szczelnie okiennice domów. A jednak czuło się w tym miejscu obecność tajemnicy, jakiejś wyjątkowej legendy. Co kryje – pytałem sam siebie – ta ziemia usypana w monstrualny kopiec nad łagodnym, przechodzącym w uroczą wyżynę brzegiem niegdyś wielkiej i słynnej rzeki Orontes? Rzeka dawno przestała być wielka i słynna; dziś leniwie wlecze się mulistym dnem doliny, a nad jej brzegiem z nudną regularnością pojawiają się zakurzone arabskie miasteczka. Naprawdę trudno mówić o ich uroku.
To, co rzuca się w pierwszej kolejności w oczy, to zatrważający brud, zwały śmieci, porzuconych opon i ścian warsztatów samochodowych pobrudzonych silnikowym smarem. No i ta masa poprzebieranych dzieciaków; wszystkie bose, ale w kolorowych do szaleństwa sweterkach. Zasmarkane, umazane, jakby w okolicy nie było wody. Ciemne jak węgle oczy i czupryny kryły natarczywą ciekawość świata. Po cóż tu przyjechałeś, człowieku? – zdawały się pytać, zerkając co chwila spod naciągniętych niedbale czapek.
Twierdze asasynów w Syrii
Nie uznawałem wtedy za stosowne jakoś specjalnie tłumaczyć się z obecności w tych stronach, ale prawda była jedna. Miałem fioła na punkcie historii asasynów i postawiłem sobie za cel odwiedzenie wszystkich ważniejszych twierdz zakonu morderców w Libanie, Syrii i Iranie. Iran miał się wydarzyć zresztą później. Syria, w czasach kiedy po niej podróżowałem, była jeszcze spokojnym autorytarnym krajem, który drażnić mógł takich jak ja podróżników wyłącznie powszechną inwigilacja i jeszcze powszechniejszą obecnością portretów członków klanu Asadów. Mało się jednak wtedy tym przejmowałem, zwłaszcza że eskortujący nas bez wątpienia „resortowy” kierowca był uosobieniem grzeczności. Zgadywał w mig wszelkie życzenia i przymykał oko na nasze – powiedzmy – słowiańskie słabości. Syryjskie piekło miało się zacząć kilka lat później.
Mapę wędrówki nakreśliłem w domu gołym palcem, to znaczy kompletnie bez jakiejkolwiek znajomości realiów lokalnej topografii. Wybrałem po prostu nazwy najsłynniejszych fortec i wysłałem agentowi w Damaszku, by zorganizował mi do nich transport. Były między nimi zabytki tak legendarne, jak Krak de Chevaliers i Masjaf czy bazylika Szymona Słupnika pod Aleppo, ale w większości miejsca docelowe planowanej eskapady były maleńkimi dziurami o nazwach nieznanych nawet lokalnym przewodnikom.
Qalaat al-Madiq, forteca na brzegach Orontesu, jakimś cudem była znana. Kompletnie nie wiedziałem dlaczego. Tajemnica miała się wyjawić już kilka chwil po przybyciu. Najpierw był jednak kontakt z brudnym arabskim miasteczkiem. Jego estetyka była tak porażająca, że nadzieja na nocleg we w miarę czystym hotelu wydawała się najśmielszym marzeniem.