Angkor – skarb światowej kultury

W grudniu 2022 r., po dwóch latach pandemii koronawirusa, wracając z Lindą od synów osiedlonych w Szanghaju, zatrzymałem się w Siem Réab, by pokazać małżonce legendarny Angkor – miejsce kontemplacji i uwielbienia bogów.

Publikacja: 13.02.2025 21:00

W 1991 r. Angkor odwiedziło kilkanaście tysięcy obcokrajowców, w 2020 r. – ponad 3 miliony

W 1991 r. Angkor odwiedziło kilkanaście tysięcy obcokrajowców, w 2020 r. – ponad 3 miliony

Foto: shutterstock (4)

Byłem tam po raz pierwszy we wrześniu 1975 r., zainspirowany sugestywnymi, pełnymi baśniowej aury wiktoriańskimi eksploracjami, rysunkami i akwarelami Louisa Delaporte’a z 1880 r., które przypadkowo wpadły w moje ręce. Miało to miejsce na kilka tygodni przed zajęciem Phnom Penh, stolicy Kambodży, przez Pol Pota, który odizolował się̨ od reszty świata. Aby zbudować społeczeństwo równości i nową skolektywizowaną Kambodżę̨, wolną od zdegenerowanej cywilizacji Zachodu, w ciągu niespełna czterech lat Czerwoni Khmerzy zgładzili półtora miliona osób, czyli czwartą cześć mieszkańców kraju. Wróciłem 16 lat później, podczas gdy Federico Mayor Zaragoza, dyrektor generalny UNESCO, wsparty ideą „ratowania w imię ludzkości dziedzictwa kulturowego Angkoru”, na zaimprowizowanej konferencji prasowej wygłosił symboliczny „apel o jego ochronę i restaurację”. Miałem przyjemność poznać go, mieszkaliśmy w tym samym Royal Hotelu, co zaowocowało potem przedmową jego autorstwa do mojej książki „Angkor”.

Czytaj więcej

Polak bada Kambodżę

W tamtym czasie park archeologiczny odwiedziło zaledwie kilka tysięcy obcokrajowców. W 2006 r., po wielu latach destabilizacji politycznej, Kambodża uzyskała względną równowagę, co sprzyjało rozwojowi turystyki. Odnotowano wtedy już milion przyjezdnych, a w 2020 r. – trzy razy więcej. Najdłużej przebywałem w Kambodży w 1992 r. podczas misji pokojowej UNTAC. Zmasowane siły międzynarodowe, liczące 21 tys. żołnierzy pochodzących z 30 krajów, miały z ramienia Narodów Zjednoczonych przywrócić wyczerpanemu bezsensowną wojną domową krajowi porządek, doprowadzić do narodowej zgody oraz pomóc Khmerom w wydźwignięciu się z tragicznej przeszłości. Miały też zadanie zdemilitaryzować oddziały partyzanckie.

Kambodża i czas Czerwonych Khmerów

Właśnie w Siem Réab, krótko przed świtem 3 maja 1993 r., stacjonowałem o parę kroków od obozu logistycznego polskich żołnierzy, których zaatakowano z moździerzy. Dwa pociski wyrządziły sporo strat, na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach. Błękitne Hełmy z obozu francuskiej Legii Cudzoziemskiej i Bangladeszu odpowiedziały na atak silnym ogniem. Jednak zaangażowanie Czerwonych Khmerów było tak duże, że zdołali na kilka godzin opanować lotnisko i niektóre dzielnice miasta. W ofensywie zginęło 13 rebeliantów i jeden żołnierz armii rządowej.

W Angkorze, mieście chronionym przez siły rządowe, czułem się bezpiecznie. Wędrując po nieuczęszczanych, zarośniętych tropikalną roślinnością ścieżkach, niejednokrotnie natykałem się na jakiegoś Czerwonego Khmera. Niestety, zakrojona na szeroką skalę, skomplikowana i niezwykle kosztowna operacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Po wyjeździe Niebieskich Hełmów kraj ostał się na pastwę losu; pojawiły się: galopująca korupcja, kilkakrotnie zwiększone ceny i rosnąca przestępczość. Czerwoni Khmerzy nadal kontrolowali 15 proc. terytorium kraju zasobnego w drogocenne kamienie i poszukiwane gatunki drewna, stwarzając liczne zagrożenia. W całej prowincji Siem Réab pozostały kryjówki niedobitków bojowników, którzy nierzadko dokonywali porwań, grabieży, a nieraz i mordów, także na nielicznych jeszcze obcokrajowcach.

Dzisiaj jest to już czas przeszły. Nie ma w Kambodży rodziny, która nie straciłaby przynajmniej jednego bliskiego podczas owych mrocznych lat. Egzystencja Khmerów bogatych w ponadczasową, wywodzącą się z buddyzmu esencję życia, regulowana jest przez wszechobecną naturę. To charakter tych ludzi pozwolił przetrwać bezprecedensowe okrucieństwa Pol Pota i stanąć na nogi po długich i bolesnych latach wojny. Większość społeczeństwa stara się pogrzebać w głębi pamięci okropne wspomnienia, które ich prześladowały, i nie zamierza wracać do tego tragicznego tematu. Nie chce ugiąć się pod brzemieniem demonów przeszłości. Syndrom milczenia przeniknął do zbiorowej świadomości społeczeństwa, a dotknięta politycznym tabu najnowsza historia rozpłynęła się jak cień.

Wieki świetności Angkoru

Ale skierujmy się już do pełnego przepychu Angkoru, który od IX do XIII stulecia był ośrodkiem największego imperium w Azji Południowo-Wschodniej. Jaśniał blaskiem dorównującym świetności Babilonu i przewyższał rozmiarami ówczesny Rzym. Liczył wtedy ok. miliona mieszkańców, podczas gdy w Paryżu mieszkało 30 tys., a w Krakowie niespełna 20 tys. osób. Dobrobyt kraju związany był z wysokim stopniem cywilizacji i wzbudzającym podziw systemem irygacyjnym zapewniającym obfitość zbioru ryżu. Mieszkańcy tętniącego życiem, bajecznie zamożnego miasta wykorzystywali szlaki łączące Półwysep Malajski z Indiami i Chinami, handlując jedwabiem, kością słoniową, przyprawami czy rzadkimi gatunkami drzewa.

Aby zrozumieć okoliczności jego powstania, musimy cofnąć się w czasie do II w. n.e. Wtedy to na terenie dzisiejszej Kambodży, Tajlandii i części Półwyspu Malajskiego powstało Królestwo Funan, które w VIII w. zostało podbite przez Jawajczyków. W 802 r. niejaki Dżajawarman II założył państwo, które wkrótce stało się imperium Angkoru. Rozwój królestwa przeplatał się z okresami wielkiego dobrobytu i jedności z innymi oraz chaosem i wewnętrznymi konfliktami. Starożytni władcy jeden po drugim podejmowali się budowy coraz większych świątyń charakteryzujących się architektonicznym rozmachem, genialnymi reliefami i rzeźbami. W XIII w. za przyczyną imperialnej żądzy wielkiego Kubilaj-chana (wnuka Czyngis-chana) pojawia się siła, która będzie przyczyną upadku Angkoru. Uciekający przed mongolskimi hordami Tajowie przenoszą swoje państwo Nanżao z Yunnanu na południe Indochin. Powoli wypierają Khmerów na południowy wschód, ostatecznie zmuszając ich w 1432 r. do przeniesienia stolicy z Angkoru do Phnom Penh. 

Na turystycznym szlaku

Około czwartej nad ranem rozpiały się koguty i trzeba było przygotować się do wyjazdu. Jedziemy po ciemku pustą drogą do odległej o niecałe pół godziny pierwszej świątyni. Dwa lata temu tą trasą pędził wielki peleton skuterów, turkoczących silnikami dwusuwów tuk tuków, pedałujących cyklistów czy taksówek. W takim tłumie pod kasy biletowe podjeżdżały także zorganizowane wycieczki zapełnionymi do ostatniego siedzenia busami. Wszyscy chcieli zobaczyć osławiony spektakl skąpanego w różowej poświacie Angkor Watu. W grudniu, czyli na początku pory suchej, kiedy temperatura jest nieco niższa, niebo wygląda olśniewająco błękitnie, a wschody są wyjątkowo atrakcyjne. Magia tej chwili, obowiązkowy punkt programu, urosła tutaj do legendy. Ponadto monsun pozostawił bardzo soczystą, żywą zieleń, a to zapewnia bardziej zjawiskowe zdjęcia.

Nie tracąc czasu, jedziemy do świątyni Ta Prohm, której czar uwiódł mnie najbardziej. Na zawsze wyrył się w mej pamięci jej majestat i nieznajdujący porównania obraz dramatycznego pojedynku drapieżnej przyrody splecionej w tragicznym uścisku z wytworem ludzkiego architektonicznego kunsztu. Teraz zagłębiamy się w surrealistyczną atmosferę bezszelestnej batalii. Monumentalne świątynie khmerskie, zbudowane na chwałę bóstw za cenę wykarczowania dziewiczej dżungli, wracają pod skrzydła matki natury, demonstrując, kto ewidentnie jest tu władcą czasu. Stoimy zdumieni, w pełnym czci milczeniu wobec pomnika pamięci, powszechnie uznawanego za jedno z największych dzieł dziedzictwa ludzkości. Mógłby stanowić gotową, godną podziwu inscenizację dla najbardziej wymyślnych przygód Indiany Jonesa.

Linda, która jest malarką i historykiem sztuki, nie może się nasycić obrazem osobliwego, przepełnionego elektryzującą atmosferą uroku. Las tropikalny wydaje się w tym miejscu nieruchomy, zatrzymany w kadrze czasu. Ale to tylko pozór. W każdej sekundzie życiodajne soki płyną poprzez połyskliwe korzenie figowca bengalskiego, wynajdujące słabsze miejsca w spoiwach sakralnego reliktu. Uparcie walcząc o przetrwanie, w ciągu setek lat zdołały przebić porośnięte bluszczem ściany galerii, a ich długie i twarde jak metal pędy niczym monstrualna kałamarnica oplotły pilastry i wcisnęły się jak kleszcze między omszałe kamienne bloki. Jednocześnie niesione wiatrem i rozsiane przez ptaki nasiona drzew spadały na kamienne budowle, zagnieżdżały się w szczelinach, dając początek nowemu życiu. Wyrosły z nich tzw. drzewa kapokowe, które na dobre rozgościły się tutaj, ofiarując turystom istne halucynacje. Oto patio całkowicie zarośnięte krzewami. Dalej korytarze, którymi niepodzielnie włada kipiąca życiem tropikalna przyroda, odzyskująca przestrzeń zdominowaną niegdyś przez człowieka. Niejedna ściana nie trzyma się już pionowo, a sufit tylko cudem utrzymuje się na szczytach porozsuwanych kamiennych kolumn. Bezlitosna inwazja żywotnej natury stworzyła tu swoiste arcydzieło, efektowną kohabitację kamiennych budowli z przejmującą je w swoje władanie botaniczną furią. Niedościgłe piękno harmonijnego połączenia geniuszu projektanta i artysty z doskonałością przyrody dostarcza niezrównanych doznań estetycznych i niezapomnianych emocji. I choć od lat armia konserwatorów przycina opasłe konary, zabezpiecza mury przed upadkiem, układa drewniane podesty dla zwiedzających – cała ta praca wydaje się mrówczym wysiłkiem wobec nieskończonej mocy natury. Można godzinami chłonąć wrażenia i napawać się widokami, przyprawiającymi nawet doświadczonego podróżnika o zawrót głowy.

Znajdujące się daleko od uczęszczanego szlaku sanktuarium Beng Mealea jest rzadko odwiedzane przez t

Znajdujące się daleko od uczęszczanego szlaku sanktuarium Beng Mealea jest rzadko odwiedzane przez turystów

Świątynia Preah Khan, tańczące apsary i Angkor Wat

Podobna nastrojowość rzuca się w oczy także w Preah Khan. Właśnie jesteśmy świadkami spektaklu zorganizowanego na potrzeby japońskiej telewizji. Tancerki nawiązują do powszechnego motywu widniejącego w dekoracjach ścian i filarów świątyń i innych budynków sakralnych. To powabne, pełne wdzięku apsary (w mitologii indyjskiej boginki wody, mgieł i chmur) w akrobatycznych pozach. Boskie nimfy lub niebiańskie tancerki, które w swoich gestach, mimo stereotypowych, pozbawionych ekspresji półuśmiechów, wyróżniają się szczególną gracją. Podobno bogowie często wykorzystywali je jako „agentki” do uwodzenia mitologicznych demonów, bohaterów i ascetów. Przepojone boskością tancerki w pięknych, oślepiających złotem, purpurą i błękitem obcisłych sukienkach, mają wysokie złote korony na głowach i robią wrażenie, jakby dopiero co ożyły. Ich obojętne twarze są śmiertelnie blade od pudru i ​​wyglądają niczym karnawałowe maski. Żadnych emocji – ani jedna myśl nie może zakłócać ich ekspresji.

Po południu wracamy do najbardziej ikonicznej budowli khmerskiej, Angkor Wat, pradawnego centrum królestwa. Oszałamiająca ogromna struktura jest nie tyle piękna, ile imponująca, mówi się, że to największa i najbardziej spektakularna budowla sakralna na świecie. Szczególnego uroku scenerii świątyni góry dodają dumnie wznoszące się wokół głównego monumentu olbrzymie wieże w kształcie strzelistych pinakli, kolosalnych pąków lotosu. Do sanktuarium prowadzą kolejne labirynty i wyślizgane strome schody. W tarasach i galeriach tłumy turystów ocierają pot z czoła i mozolnie zdobywają kolejne piętra świątyni. Jej bogactwo stanowią godne podziwu, pełne wigoru galerie wyrzeźbione w piaskowcu, doskonałym materiale, z którego stworzono Angkor. Ilustrują sceny historyczne, zdarzenia mitologiczne, wojny minionych stuleci, nie brak tu słoni bitewnych i wojowników w rydwanach. Ale są też epizody pokojowe, ponieważ twórcy tej niezwykłej kolekcji starali się dokumentować codzienne życie średniowiecznych Khmerów i wydarzenia historyczne owych czasów.

Ta Prohm – jedna ze świątyń w kompleksie Angkor Wat, w stanie zbliżonym do tego, w jakim została odk

Ta Prohm – jedna ze świątyń w kompleksie Angkor Wat, w stanie zbliżonym do tego, w jakim została odkryta w połowie XIX w.

Foto: Perfect Lazybones

Od zawsze moim wiernym towarzyszem peregrynacji jest „moleskin”, funkcjonalny kieszonkowy notatnik, idealny do utrwalenia spostrzeżeń i refleksji z podróży. Jego strony zapełniali: Jean-Paul Sartre, Pablo Picasso, Paul Bowles, Vincent van Gogh, Ernest Hemingway, a także Ryszard Kapuściński. Ten czarny, ręcznie wykonany notatnik z zaokrąglonymi rogami, w półtwardej oprawie, z wstążkową zakładką i zamykany na gumkę̨, zyskał rozgłos dzięki przedwcześnie zmarłemu brytyjskiemu pisarzowi Bruce’owi Chatwinowi, wiecznemu młodzianowi z talentem i zdolnościami Roberta Louisa Stevensona. Za sprawą zręcznej strategii marketingowej produkt o posmaku przeszłości stał się modnym i pożądanym drobiazgiem dodającym klasy, istnym ferrari wśród kajecików. Mała agenda o sporych walorach praktycznych, która stała się przedmiotem kultu, ucieleśnieniem pewnego mitu. Jest dosyć kosztowna. Jak napisał Oscar Wilde: „Moleskine to najzwyklejszy notes, tylko że droższy”. Zrobiłem w nim kiedyś taki zapis... Chiński wysłannik i dyplomata Zhou Daguana, który pod koniec XIII wieku przez rok przebywał w cytadeli Angkor Thom, czyli Wielkie Miasto, w czasach największej prosperity imperium, pozostawił taki obraz imperialnej i monarszej świetności: „Kiedy nadchodzi król, na czele jego eskorty idzie wojsko, następnie podążają flagi, transparenty i muzyka. Za nimi widać grupę dwórek, w liczbie od 300 do 500, ubranych w ozdobione kwiatami szaty, trzymających w dłoniach zapalone świece. Za nimi idą inne kobiety, niosąc lance i tarcze, dalej prywatna straż króla, następnie powozy ciągnięte przez kozy i konie, a wszystko to w złocie. Potem kroczą ministrowie i księżniczki usadowione na słoniach. Przed nimi można dostrzec, nawet z daleka, ich liczne czerwone parasole. Następnie pojawiają się żony króla i konkubiny w palankinach i wozach, na koniach albo na słoniach. Mają one więcej niż setkę parasoli, które całe są w cętkach ze złota. W końcu pojawia się stojący na słoniu władca, ze swoim świętym mieczem w dłoni...

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Kambodża i „Czas Apokalipsy”

W otoczeniu tabunu turystów

Linda wizytę w klejnocie Kambodży traktuje jako quasi-religijną i kulturową pielgrzymkę do kultowego miejsca świątynnego. Mówi, że wobec atmosfery sacrum i tajemniczości, które wsączyły się w strukturę tych sanktuariów, nie sposób nie stanąć w pełnym czci milczeniu. Ale jak to zrobić, kiedy obok przelewa się tłum niczym w sierpniu na weneckim placu św. Marka albo na warszawskiej Starówce w okresie turystycznego natężenia.

Teraz, osaczona ludzkim kłębowiskiem, poczuła się trochę klaustrofobicznie. Stojący obok Francuz wykrzykuje barytonem do swojej Marie-Sophie, pilot grupy japońskiej nawołuje przez megafon do autobusu, pani w sukience więcej odsłaniającej niż zasłaniającej korpulentną figurę piskliwym głosem wywołuje męża, podczas gdy inni zanoszą się śmiechem. Jeszcze w nieodległych czasach, z powodu niespokojnych czasów i min, które pozostawili Czerwoni Khmerzy, docierała tu tylko garstka nieustraszonych podróżników.

Dzisiaj tabuny wędrowców, dla których zagubione w dżungli miasto stało się modne, tłamszą je. Ludzie nie okazują szacunku dla terytorium i zbiorowości tam zamieszkałych, nie przejawiają większego zainteresowania historią, tradycjami, kulturą. Hałaśliwa ludzka horda pała żądzą fotografowania, aby powiedzieć „ja tu byłem”. Ktoś porównał ich do pobytu w lokalu fast food, gdzie podczas krótkiej wizyty spożywa się serwowane na szybko pseudopożywienie. Ilu z tych ludzi chłonie i przeżywa otoczone aurą tajemniczości dostojeństwo? „Czy w takim tłumie, który skupia się na zapełnianiu paszportu wizami – pyta Linda – jest możliwe, aby się delektować pięknem zabytków, poczuć aurę duchowości obiektów sakralnych, ich klimat historii?

Apsaras, czyli mityczne tancerki niebiańskie, są obecnie jedną z atrakcji turystycznych Kambodży

Apsaras, czyli mityczne tancerki niebiańskie, są obecnie jedną z atrakcji turystycznych Kambodży

Foto: DC_Aperture

Świetność imperium trwała zaledwie cztery wieki, czyli tyle, co szczytowa cywilizacja Inków. Upadło wskutek obciążenia prowadzeniem zbyt wielu wojen, ale przede wszystkim w wyniku ekologicznej katastrofy. Khmerzy stracili kontrolę nad znakomitym systemem wodnym. Kiedy zabrakło wody do upraw, upadło rolnictwo, a tym samym zabrakło żywności. Ostateczny cios zadali miastu Tajowie, którzy zdobyli i złupili Angkor w 1431 r. Wspaniała niegdyś, tętniąca życiem stolica została porzucona, z wolna popadała w ruinę i szybko została pochłonięta przez tropikalną dżunglę. Świątynie pokryły się grubym kobiercem roślin, w bezcennych budowlach zadomowiły się dzikie zwierzęta i ówcześni zapomnieli o jej istnieniu.

Byłem tam po raz pierwszy we wrześniu 1975 r., zainspirowany sugestywnymi, pełnymi baśniowej aury wiktoriańskimi eksploracjami, rysunkami i akwarelami Louisa Delaporte’a z 1880 r., które przypadkowo wpadły w moje ręce. Miało to miejsce na kilka tygodni przed zajęciem Phnom Penh, stolicy Kambodży, przez Pol Pota, który odizolował się̨ od reszty świata. Aby zbudować społeczeństwo równości i nową skolektywizowaną Kambodżę̨, wolną od zdegenerowanej cywilizacji Zachodu, w ciągu niespełna czterech lat Czerwoni Khmerzy zgładzili półtora miliona osób, czyli czwartą cześć mieszkańców kraju. Wróciłem 16 lat później, podczas gdy Federico Mayor Zaragoza, dyrektor generalny UNESCO, wsparty ideą „ratowania w imię ludzkości dziedzictwa kulturowego Angkoru”, na zaimprowizowanej konferencji prasowej wygłosił symboliczny „apel o jego ochronę i restaurację”. Miałem przyjemność poznać go, mieszkaliśmy w tym samym Royal Hotelu, co zaowocowało potem przedmową jego autorstwa do mojej książki „Angkor”.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia świata
Niemieckie zbrodnie na ludności cywilnej w Belgii
Historia świata
Baszszar Al-Asad – zbrodniarz wojenny
Historia świata
Ameryka i Kanada: miłość na zawsze?
Historia świata
Milion grobów nad Orontesem
Historia świata
Atomowe cesarstwo