Gdyby nie Zheng z Qin narody wielu języków i tradycji zwalczałyby się wzajem, padając co chwila ofiarą brutalnych agresorów. Nie wiadomo, czy zmogliby je Hunowie, Kereici, Mongołowie, Ujgurzy. Mandżurowie czy Japończycy. Wszyscy próbowali. Szczęśliwie narodził się on – człowiek nieposkromionych ambicji i megalomanii na miarę szczytów Hindukuszu. Zheng, który jako pierwszy ogłosił się imperatorem Kraju Środka. Przeszedł do historii jako Pierwszy Cesarz, Qin Shi Huangdi. Za stolicę obrał rodzinne miasto Xianyang, matecznik swojego rodu i swojej dynastii. Uczynił z niego kwitnącą metropolię, wielką twierdzę i macierzysty port Jedwabnego Szlaku. To stąd wyruszały karawany po winorośl, złoto i nasiona granatów. Na grzbietach wielbłądów wędrowały zaś na zachód jedwab i porcelana, jadeitowa biżuteria i worki ryżu. Z tej wymiany miała się narodzić idea handlu na skalę świata, handlu ponad niebotycznymi koronami górskich szczytów, nad nieskończonymi plateau mroźnych pustyń, nad zmierzwionym tysiączną falą ciałem oceanu. Tak narodził się globalizm. I jeśli Chińczycy znów o nim dziś mówią, to w istocie mają się do czego odwoływać.
Xi'an „to potwór”
Dawna stolica państwa Qin to koszmarnie wielkie miasto niekończących się blokowisk, przestronnych, ale zapychających się ruchem samochodowym ulic, oraz centrum ze szkła i betonu. Xi'an to potwór, który zepchnął w cień nieodległy Xianyang, stolicę Pierwszego Cesarza, dziś przedmieście złotej i jadeitowej metropolii 13. dynastii. Jeszcze na początku zeszłego wieku, w obrębie najdłuższych w Chinach 14-kilometrowych miejskich murów żył milion ludzi. Dziś to już ponad 12 milionów. I to nie koniec. Miasto wciąż puchnie, wysysając z okolicznych wsi życiowe soki chłopskich synów i córek.
– Wszyscy chcą mieszkać w Xi'an – mówią przewodnicy. – Xi'an to magnes, który przyciąga wieśniaków.
Młodzież chce dołączyć do milionowej rzeszy studentów. Mniej wykształceni szukają pracy. Nie ma dla nich mieszkań, więc metr kwadratowy w nowoczesnym blokowisku kosztuje tyle, co trzymiesięczny zarobek. Mimo że bloki rosną jak grzyby po deszczu miejsca jest tak mało, że władze miasta zakazały budowy wieżowców niższych niż siedmiopiętrowe. Przeciętny budynek na przedmieściach ma więc pięter 25 i więcej. Mieszkają w nich głównie starsi ludzie, rodzice przesiedleńców z wiosek, na utrzymaniu harujących od rana do nocy dzieci. Są zdani na ich litość i łaskę, bo system emerytalny w Chinach nie istnieje.
Za to państwo zaczyna powoli wspierać rolników. Pustoszejące wioski to coraz większy problem. Coraz potężniejsze tereny stepowieją z braku upraw i gospodarzy. Na miejscu dawnych farm stoją dziś ruiny. Na miejscu oranych co sezon zagonów unoszą się kłęby pyłu. Właśnie takie są emancypujące się powoli z dziedzictwa komunizmu ludowe Chiny.