Ze wszystkich kampanii wyborczych w historii amerykańskiej prezydentury najkrótsza i najbardziej szlachetna była tylko pierwsza. Nowy naród zrodzony z pierwszej wielkiej rewolucji antymonarchistycznej miał tylko jednego kandydata na urząd prezydenta. Był nim Wódz Naczelny Armii Kontynentalnej, generał Jerzy Waszyngton. Nikt nie kwestionował kandydatury tego wówczas 56-letniego bohatera narodowego. Zresztą znany nam system elekcyjny jeszcze nie istniał. Wybory powszechne głowy państwa miały się pojawić dopiero w 1824 r. Świeżo ratyfikowana w styczniu 1789 r. Konstytucja USA nakazywała wyznaczyć wszystkim stanom elektorów. Nie określała jednak, w jaki sposób ma się to odbyć. Stany po prostu mogły, choć nie musiały, wyznaczyć ludzi, którzy oddaliby głos na odpowiedniego kandydata. Alexander Hamilton przedstawił w artykule prasowym wizję kandydata idealnego, który „powinien posiadać wiadomości i zdolność rozumowania na poziomie na tyle wysokim, by stawić czoła tak skomplikowanej materii” jak rządy nad ludem.
Problem był tylko w tym, że kandydat był jeden i bezkonkurencyjny. W dodatku Jerzy Waszyngton miał, delikatnie mówiąc, osobowość dyktatora. Co prawda nakazał zwracać się do siebie po prostu „panie prezydencie”, co było wówczas poczytywane za przykład wyjątkowej skromności, ale za wzór stawiał sobie Gajusza Juliusza Cezara. Jego prezydencki dwór nie ustępował pod względem etykiety dworom królewskim. Ludzie kłaniali się Waszyngtonowi w pas, a on ich wcale nie powstrzymywał. Jego przybycie 30 kwietnia 1789 r. do Nowego Jorku na inaugurację prezydencką było porównywane pod względem rozmachu i splendoru do parad zwycięstwa urządzanych przez rzymskich imperatorów.
Czytaj więcej
To była jedna z najszybszych i najbardziej błyskotliwych karier politycznych w historii Ameryki. John F. Kennedy miał zaledwie 36 lat, gdy został senatorem Stanów Zjednoczonych. Nie był nawet jeszcze żonaty.
Cztery lata później Waszyngton znowu był jedynym kandydatem na kolejną kadencję prezydencką. Nikt nie kwestionował jego przywództwa. Ale on sam zaczął wyczuwać, że jego prezydentura wzbudziła poważną debatę o ustroju państwa. Spór między Alexandrem Hamiltonem i Thomasem Jeffersonem spowodował nieznany Amerykanom skutek uboczny: narodziny partii politycznych. Główna linia sporu ideologicznego dotyczyła kompetencji rządu federalnego i rządów poszczególnych stanów. Hamilton, który sam wywodził się z nizin społecznych, nie wierzył w mądrość wyborców. Był zwolennikiem bardzo silnego, centralnego rządu federalnego, na którego czele stoi prezydent o niemal dyktatorskich kompetencjach. Jako sekretarz skarbu w rządzie Waszyngtona wywalczył powołanie banku federalnego, z pomocą którego mógł wspierać klasę ludzi bogatych, głównie fabrykantów, bankierów i handlowców. Hamilton skupił wokół siebie ludzi, którzy pragnęli przeobrazić unię wolnych, równych i niezależnych stanów w federację kierowaną przez prezydenta i jego ministrów. Prezydent miał być wybierany przez elektorów, ale wyznaczonych przez legislatury stanowe, a nie w drodze głosowania powszechnego. Hamilton uważał, że nie może być równości między głosem wyborczym oddanym przez człowieka, który dorobił się swoją ciężką pracą i inteligencją, a głosem wyborczym oddanym przez nędzarza. Silna władza federalna miała pochodzić z wyboru silnej klasy wyższej. Dlatego zwolenników Hamiltona nazywano federalistami.
Ich przeciwnicy skupili się wokół odmiennej wizji państwa forsowanej przez sekretarza stanu Thomasa Jeffersona, który wierzył w demokrację bezpośrednią i mądrość wszystkich wyborców, niezależnie od ich statusu majątkowego, zdolności intelektualnych czy wyznania i pochodzenia. Dotyczyło to oczywiście wyłącznie Amerykanów pochodzenia europejskiego. Jefferson wierzył w dosłowną definicję republiki jako wspólnej własności i odpowiedzialności całego narodu. Dlatego zwolenników jego poglądów nazwano demokratycznymi republikanami.