Geneza systemu dwupartyjnego w USA

200 lat temu amerykańska Partia Demokratyczno-Republikańska podzieliła się na dwie frakcje, które dały początek Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej. Te dwie partie zabetonowały amerykańską scenę polityczną i zazdrośnie jej strzegą.

Publikacja: 04.10.2024 05:02

„Podpisanie Konstytucji Stanów Zjednoczonych” – obraz Howarda Chandlera Christy’ego z 1940 r. Najwyż

„Podpisanie Konstytucji Stanów Zjednoczonych” – obraz Howarda Chandlera Christy’ego z 1940 r. Najwyższa stojąca postać przy stole prezydialnym to Jerzy Waszyngton. Na środku obrazu namalowane są trzy osoby siedzące (od lewej): przyszły przywódca federalistów Alexander Hamilton oraz Beniamin Franklin i James Madison – jeden z przyszłych liderów obozu demokratyczno-republikańskiego

Foto: wikipedia/commons

Ze wszystkich kampanii wyborczych w historii amerykańskiej prezydentury najkrótsza i najbardziej szlachetna była tylko pierwsza. Nowy naród zrodzony z pierwszej wielkiej rewolucji antymonarchistycznej miał tylko jednego kandydata na urząd prezydenta. Był nim Wódz Naczelny Armii Kontynentalnej, generał Jerzy Waszyngton. Nikt nie kwestionował kandydatury tego wówczas 56-letniego bohatera narodowego. Zresztą znany nam system elekcyjny jeszcze nie istniał. Wybory powszechne głowy państwa miały się pojawić dopiero w 1824 r. Świeżo ratyfikowana w styczniu 1789 r. Konstytucja USA nakazywała wyznaczyć wszystkim stanom elektorów. Nie określała jednak, w jaki sposób ma się to odbyć. Stany po prostu mogły, choć nie musiały, wyznaczyć ludzi, którzy oddaliby głos na odpowiedniego kandydata. Alexander Hamilton przedstawił w artykule prasowym wizję kandydata idealnego, który „powinien posiadać wiadomości i zdolność rozumowania na poziomie na tyle wysokim, by stawić czoła tak skomplikowanej materii” jak rządy nad ludem.

Problem był tylko w tym, że kandydat był jeden i bezkonkurencyjny. W dodatku Jerzy Waszyngton miał, delikatnie mówiąc, osobowość dyktatora. Co prawda nakazał zwracać się do siebie po prostu „panie prezydencie”, co było wówczas poczytywane za przykład wyjątkowej skromności, ale za wzór stawiał sobie Gajusza Juliusza Cezara. Jego prezydencki dwór nie ustępował pod względem etykiety dworom królewskim. Ludzie kłaniali się Waszyngtonowi w pas, a on ich wcale nie powstrzymywał. Jego przybycie 30 kwietnia 1789 r. do Nowego Jorku na inaugurację prezydencką było porównywane pod względem rozmachu i splendoru do parad zwycięstwa urządzanych przez rzymskich imperatorów.

Czytaj więcej

Błyskawiczna kariera polityczna - John F. Kennedy, część IV

Cztery lata później Waszyngton znowu był jedynym kandydatem na kolejną kadencję prezydencką. Nikt nie kwestionował jego przywództwa. Ale on sam zaczął wyczuwać, że jego prezydentura wzbudziła poważną debatę o ustroju państwa. Spór między Alexandrem Hamiltonem i Thomasem Jeffersonem spowodował nieznany Amerykanom skutek uboczny: narodziny partii politycznych. Główna linia sporu ideologicznego dotyczyła kompetencji rządu federalnego i rządów poszczególnych stanów. Hamilton, który sam wywodził się z nizin społecznych, nie wierzył w mądrość wyborców. Był zwolennikiem bardzo silnego, centralnego rządu federalnego, na którego czele stoi prezydent o niemal dyktatorskich kompetencjach. Jako sekretarz skarbu w rządzie Waszyngtona wywalczył powołanie banku federalnego, z pomocą którego mógł wspierać klasę ludzi bogatych, głównie fabrykantów, bankierów i handlowców. Hamilton skupił wokół siebie ludzi, którzy pragnęli przeobrazić unię wolnych, równych i niezależnych stanów w federację kierowaną przez prezydenta i jego ministrów. Prezydent miał być wybierany przez elektorów, ale wyznaczonych przez legislatury stanowe, a nie w drodze głosowania powszechnego. Hamilton uważał, że nie może być równości między głosem wyborczym oddanym przez człowieka, który dorobił się swoją ciężką pracą i inteligencją, a głosem wyborczym oddanym przez nędzarza. Silna władza federalna miała pochodzić z wyboru silnej klasy wyższej. Dlatego zwolenników Hamiltona nazywano federalistami.

Ich przeciwnicy skupili się wokół odmiennej wizji państwa forsowanej przez sekretarza stanu Thomasa Jeffersona, który wierzył w demokrację bezpośrednią i mądrość wszystkich wyborców, niezależnie od ich statusu majątkowego, zdolności intelektualnych czy wyznania i pochodzenia. Dotyczyło to oczywiście wyłącznie Amerykanów pochodzenia europejskiego. Jefferson wierzył w dosłowną definicję republiki jako wspólnej własności i odpowiedzialności całego narodu. Dlatego zwolenników jego poglądów nazwano demokratycznymi republikanami.

Federaliści i demokratyczni republikanie

Wraz z powstaniem dwóch wrogich obozów politycznych narodziła się też agitacja polityczna. Rozpoczął ją Alexander Hamilton, który wraz z Johnem Fenno, redaktorem naczelnym „Gazette of the United States”, opublikował serię artykułów krytykujących poglądy i styl życia Thomasa Jeffersona. Była to sytuacja kuriozalna: sekretarz skarbu USA atakował swojego kolegę z rządu – sekretarza stanu USA. Przy czym obaj ani słowem nie krytykowali swojego szefa, prezydenta Jerzego Waszyngtona. Jefferson odparł ataki Hamiltona i Fenniego z pomocą tej samej broni. Kupił „National Gazette”, tytuł dla prostego ludu o tak złej reputacji, że nazwalibyśmy go dzisiaj gadzinówką i szmatławcem. W tej gazecie opublikował 19 artykułów autorstwa swojego przyjaciela i stronnika Jamesa Madisona, który dość wulgarnie zaatakował federalistów, pisząc, że pod ich rządami „obywatele nie powinni myśleć o niczym innym jak o posłuszeństwie, pozostawiając kwestię swoich wolności w rękach mądrych władców”.

Drugich wyborów prezydenckich w 1792 r. nie rozstrzygnęła jednak awantura ideologiczna między federalistami Hamiltona i demokratycznymi republikanami Jeffersona.

Spośród trzech kandydatów do najwyższego urzędu w państwie – Jerzego Waszyngtona, Johna Adamsa oraz George’a Clintona – tylko pierwszy z nich najlepiej zrozumiał, na czym powinna polegać kampania wyborcza. Zamiast więc wygłaszać nudne przemówienia do elektorów, postanowił upić ich whisky, którą produkował na swojej plantacji. Hamilton wykorzystał tę sytuację, by dać upust swojej krytyce demokracji na łamach federalistycznej „Gazette of the United States”: „Przypadkowy przechodzień, natrafiwszy na sytuację, w której wielka liczba elektorów królewsko zabawiała się na koszt jednego z kandydatów, skomentował, że… głos ludu okazuje się tak naprawdę głosem gorzały”.

Czytaj więcej

Republikanie nie są rasistami. Kto i kiedy przykleił im tę łatkę?

Narodziny duopolu władzy

Spór o ustrój federacyjny Ameryki doprowadził zatem do pierwszego dużego podziału klasy politycznej na dwa stronnictwa o odmiennej wizji unii, które walczą o wszystkie szczeble władzy w Ameryce. Wisienką na torcie jest dla nich przede wszystkim prezydentura i to o nią trwa nieustanna walka. Ludzie, którzy obejmują urząd prezydenta USA, odczuwają dotkliwie ten konflikt. Jak to trafnie ujął pierwszy wiceprezydent i drugi prezydent USA John Adams: „Żaden z ludzi nie jest w stanie zasiadać na tym urzędzie, nie stając się ofiarą przemocy partyjnej”. Nie ominęła ona nawet Jerzego Waszyngtona, który pod wpływem złej atmosfery w stolicy zrezygnował z ubiegania się o trzecią kadencję prezydencką.

John Adams przekonał się osobiście o tej nienawiści partyjnej podczas dwóch kampanii wyborczych, w których jako przedstawiciel federalistów starł się z liderem obozu demokratyczno-republikańskiego Thomasem Jeffersonem, za pierwszym razem wygrywając, a za drugim ponosząc sromotną klęskę.

Powstałe w wyniku sporu o rolę banku federalnego antyfederalistyczne stronnictwo Thomasa Jeffersona przeobraziło się w 1792 r. w Partię Demokratyczno-Republikańską, która na lata objęła monopol władzy w Ameryce.

Dopiero w 1824 r. kandydatura Jamesa Monroego podzieliła tę formację na dwa stronnictwa: kierowanych przez Johna Quincy’ego Adamsa i Henry’ego Claya Narodowych Republikanów i Demokratycznych Republikanów pod przywództwem Andrew Jacksona, Johna C. Calhouna, Martina Van Burena i Williama Crawforda. Ten podział stał się zaczynem do powstania znanych nam dzisiaj dwóch najważniejszych i sprawujących nieprzerwanie od 200 lat władzę partii politycznych Ameryki.

Spór ideologiczny? „Just for show!”

Choć minęły dwa wieki, następcy wymienionych wyżej formacji w zasadzie nadal spierają się o rolę rządu federalnego w amerykańskim ustroju politycznym. Ale nie dajmy się zwieść tej ideologicznej przykrywce. Politycy tych partii przede wszystkim stoją na straży amerykańskiego duopolu władzy. Te dwie partie zabetonowały amerykańską scenę polityczną i zazdrośnie jej strzegą. System dwupartyjny okazał się najlepszym sposobem na zapewnienie sobie cyklicznej wyłączności na zwierzchnictwo nad państwem. Mogą to zrobić jedynie ugrupowania o zbliżonych i bardzo ogólnikowych programach wyborczych, bez silnych odchyleń w jakąkolwiek stronę. Zazwyczaj w takich dwubiegunowych systemach przeciwnicy wywodzą się z tego samego środowiska społecznego i intelektualnego. Często rotują między tymi dwoma drużynami. Doskonale się znają, rozumieją swoje wybory i akceptują wahadłowy dostęp do najwyższych stanowisk w państwie. Afirmują prosty mechanizm: jedna kadencja jest nasza, druga wasza. I tak na przemian. Walka jest widowiskiem dla świata zewnętrznego, wewnątrz systemu trwa rozsądna symbioza. Metoda wydaje się prosta, ale wymaga nieustannej kontroli konkurencji pojawiającej się na flankach. Czy ten system nie jest nam w Polsce także znajomy?

W systemie dwupartyjnym ważny jest umiejętnie inscenizowany konflikt dwóch liderów, którzy mają za zadanie odpowiednio katalizować emocje większości społeczeństwa. W interesie kierownictwa obydwu dominujących partii jest zatem utrzymanie przeciwnika w miarę silnego, tak aby jego zasobów nie przejęli koalicjanci, którzy – choć wyrywkowo służą za wsparcie w czasie wyborów – są jedynym rzeczywistym zagrożeniem dla interesów duopolistów. Dwaj główni rywale muszą toczyć walkę tak, aby nie doszło do nokautu jednej ze stron. Przypomina to professional wrestling, który mimo całej swojej brutalności jest po prostu wyreżyserowanym widowiskiem. Tak też działa w biznesie konkurencja oligopolistyczna.

Czytaj więcej

Paweł Łepkowski: Ameryka jest i pozostanie wzorcową demokracją

Ale ta kazuistyka ma swoją cenę. Kampania wyborcza przestaje być wydarzeniem cyklicznym, ponieważ trwa nieustannie. Kiedy jedna się kończy, natychmiast rozpoczyna się druga. W amerykańskim kalendarzu wyborczym jest to proces notoryczny, który wymaga od duopolistów ciągłego zaangażowania w wybory od poziomu municypalnego, poprzez hrabstwa, stany, aż po wybory federalne.

Dwie rządzące Ameryką partie zatrudniają niezliczone rzesze analityków politycznych, którzy ustawicznie badają preferencje i trendy wszystkich środowisk. Różnice ideologiczne między republikanami (GOP) a demokratami są konstruowane na podstawie tych badań i preferencji. Stąd partie te nieustannie zmieniają swój wizerunek, dostosowując się do ewolucji poglądów społeczeństwa. Dlatego demokraci, którzy od połowy XIX w. fanatycznie wspierali niewolnictwo, a w pierwszej połowie XX w. ścisłą segregację rasową, od czasów prezydentury Johna F. Kennedy’ego, a później Lyndona B. Johnsona przeobrazili się w obrońców praw obywatelskich. Natomiast wywodzący się od myśli abolicyjnej Abrahama Lincolna republikanie są dzisiaj, całkowicie błędnie i tendencyjnie, przedstawiani w mediach nurtu głównego jako radykalni konserwatyści, którzy jakoby sprzeciwiają się wyrównaniu szans wszystkich grup etnicznych Ameryki.

Ze wszystkich kampanii wyborczych w historii amerykańskiej prezydentury najkrótsza i najbardziej szlachetna była tylko pierwsza. Nowy naród zrodzony z pierwszej wielkiej rewolucji antymonarchistycznej miał tylko jednego kandydata na urząd prezydenta. Był nim Wódz Naczelny Armii Kontynentalnej, generał Jerzy Waszyngton. Nikt nie kwestionował kandydatury tego wówczas 56-letniego bohatera narodowego. Zresztą znany nam system elekcyjny jeszcze nie istniał. Wybory powszechne głowy państwa miały się pojawić dopiero w 1824 r. Świeżo ratyfikowana w styczniu 1789 r. Konstytucja USA nakazywała wyznaczyć wszystkim stanom elektorów. Nie określała jednak, w jaki sposób ma się to odbyć. Stany po prostu mogły, choć nie musiały, wyznaczyć ludzi, którzy oddaliby głos na odpowiedniego kandydata. Alexander Hamilton przedstawił w artykule prasowym wizję kandydata idealnego, który „powinien posiadać wiadomości i zdolność rozumowania na poziomie na tyle wysokim, by stawić czoła tak skomplikowanej materii” jak rządy nad ludem.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia świata
Nie tylko Putin. Ukraina spaloną ziemią Stalina
Historia świata
Masakra w My Lai
Historia świata
Samolot z gumy i lotnik na sznurku. Odkrywcze projekty
Historia świata
Krzysztof Kowalski: Szukać trzeba do skutku
Historia świata
Błyskawiczna kariera polityczna - John F. Kennedy, część IV