Początkowe sceny filmu nie zapowiadają nadciągającego dramatu. Są lekkie i zwiewne niczym sukienki grupy przyjaciółek jadących eleganckim autem drogą nad francuskim wybrzeżem. Młode kobiety śpiewają, śmieją się, przekomarzają – po prostu cieszą się życiem. Jest wśród nich Lee Miller, w którą wyjątkowo przekonująco wciela się Kate Winslet. Tu dygresja: choć Winslet zyskała sławę dzięki pierwszoplanowej roli w obsypanym Oscarami „Titanicu” (1997), to jej kunszt aktorski doceniono dopiero ponad dekadę później – otrzymała nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej za wykreowanie postaci Hanny, która w czasie wojny współuczestniczyła w zagładzie Żydów („Lektor”, 2008). Nie przepadam za sposobem gry Winslet, ale w „Lee” aktorka okazała się wiarygodna w każdej minucie. Na pewno duża w tym zasługa reżyserki Ellen Kuras, a nade wszystko operatora Pawła Edelmana. To jego zbliżenia, z odpowiednim światłocieniem, sprawiają, że widzimy, jak Winslet „gra twarzą” – słowa są zbędne, widać całą gamę emocji. A tych w filmie nie brakuje.