Pańska książka, której przedmiotem są opowieści o wyróżniających się okrucieństwem nazistkach, wydaje się bardzo skutecznie łamać stereotyp przypisujący tendencję do przemocy i brutalności głównie mężczyznom. Czy w związku z tym zgodzi się pan z opinią, że zło nie ma płci?
Zdecydowanie tak i bardzo się cieszę, że ten szkodliwy stereotyp odchodzi w niepamięć. Spodziewam się tylko, że niełatwo będzie całkowicie wyplenić tak mocno ugruntowane w ludzkiej mentalności przeświadczenie, nawet jeśli jest ono nieprawdziwe. Przecież już występujące w trzech wielkich religiach monoteistycznych – chrześcijaństwie, judaizmie i islamie – osobowe zło, czyli szatan, jest wizualizowane jako mężczyzna. A tymczasem widzimy jasno, że kobiety są w równym jak mężczyźni stopniu zdolne do czynienia zła. Niewykluczone jednak, że działają one z innych niż mężczyźni pobudek i w odmienny sposób. Mężczyzn do aktów agresji popycha przeważnie testosteron, dlatego zło w ich wykonaniu przejawia się najczęściej w formie walki i przemocy fizycznej. Kobiety częściej „specjalizują się” w stosowaniu przemocy psychicznej. Oczywiście, nie są to sztywne reguły, gdyż zło jest tak samo indywidualne jak człowiek, który je wybiera. Moje bohaterki nie wahały się sięgać po obydwa te rodzaje przemocy, aby realizować własne cele i upadlać swoje ofiary. Pomimo to Niemcy do dzisiaj próbują wykreować sfałszowany wizerunek niemieckich kobiet ery narodowego socjalizmu. Starają się przedstawiać je jako bezwolne lalki, które w jakiś magiczny sposób zostały „uwiedzione” przez władze III Rzeszy. Nie jest to jednak prawda. Te kobiety wiedziały, co robią i dlaczego to robią. Podejmowały świadome decyzje. Wojna to nie tylko męska sprawa. Zło jest zawsze wyborem.
Kobiety z pańskiej książki to osoby różniące się diametralnie poziomem wykształcenia, pozycją społeczną, historią życia i charakterem. Łączyło je jedno – fanatyczne uwielbienie dla narodowosocjalistycznej wizji świata. To wiara w słuszność tej ideologii popchnęła je w pierwszej kolejności do zbrodni, ale... czy tylko ona?
Polemizowałbym ze stwierdzeniem, że wszystkie były fanatycznymi nazistkami z przekonania. Niektóre po prostu wykorzystały uwarunkowania historyczne w sposób instrumentalny i prozaiczny do celów osobistych, np. zrobienia kariery. Dobrym przykładem może być tutaj Inge Viermetz należąca do kierownictwa organizacji Lebensborn. Viermetz nie interesowała się polityką, ale po rozstaniu z mężem tyranem musiała znaleźć sobie źródło utrzymania. Postanowiła spróbować swoich sił w Lebensborn, gdzie zrobiła szybką karierę. Dobra posada i atrakcyjna pensja pomogły jej uporać się z ewentualnymi wyrzutami sumienia, jakie mogły wywoływać w niej informacje o uprowadzanych z podbitych krajów dzieciach czy narodzonych w ośrodkach Lebensborn maluchach, które z powodu nawet drobnych wad rozwojowych kwalifikowano do eutanazji w ramach zbrodniczego programu T4. Skoro zatem milczała, to stała się tak samo winna jak wszystkie nazistki, które swoje obowiązki wykonywały z powodu bezdyskusyjnego oddania dla idei.
Czytaj więcej
Reputacja Norwegii jako państwa wręcz nadopiekuńczego wobec dzieci, gdzie za brak uśmiechu dziecka rodzicom grozi wizyta smutnych panów z Barnevernet, nie zawsze była uzasadniona. Historia o tym, jak po wojnie traktowano w tym państwie niewinne dzieci urodzone w ramach nazistowskiego programu Lebensborn, może mrozić krew w żyłach.
Co jeszcze łączyło te kobiety?
Powiedziałbym, że całkiem sporo, ale przede wszystkim skłonność do ślepego posłuszeństwa. Cecha nierzadko przypisywana zresztą całemu niemieckiemu narodowi. Będąca idealną pożywką dla wszelkiej maści nadużyć i totalitaryzmów. Do tej mieszanki warto dodać szczyptę nadgorliwości, chorobliwej ambicji, kompleksów i wiary w to, że aparat państwowy nie pozwoli im zrobić żadnej krzywdy bez względu na rozmiar zbrodni, których się dopuszczą – i recepta na potwora gotowa.
Marek Łuszczyna autor książki „Złe. Kobiety w służbie III Rzeszy”