Na wieść o tym, że amerykańska armia zniszczyła japońskie miasta, Hiroszimę i Nagasaki, bronią atomową, Stalin doznał szoku. Błyskawicznie zrozumiał, że ZSRR nie stanie się supermocarstwem. Bez arsenału jądrowego plany ekspansji komunizmu na świecie były pustym frazesem. Na nic dziesiątki tysięcy czołgów, luf artylerii i milionowe armie. Na nic tysiące zakładów zbrojeniowych, skoro jeden amerykański nalot mógł unicestwić Stalinowi cały potencjał militarny, a na dodatek zniszczyć Moskwę, czyli zabić jego samego.
Spopielić Amerykę
Stalin ze strachu już latem 1945 r. rzucił wszystkie posiadane środki do skonstruowania własnej superbomby. Na czele programu atomowego postawił wszechmocnego szefa NKWD Ławrientija Berię. Po czterech latach morderczej pracy setek szpiegów, tysięcy naukowców i milionów więźniów Gułagu nadeszła upragniona chwila. 29 sierpnia 1949 r. na poligonie w Semipałatyńsku ZSRR dokonał eksplozji ładunku nuklearnego. Na wieść o tym w szok wpadli Amerykanie, którzy utracili globalny monopol atomowy. Tak zaczął się wyścig zbrojeń, który trwał przez cały okres zimnej wojny.
Tyle że jeśli chodzi o Sowietów, euforia była przedwczesna. Szybko okazało się, że armia Stalina nie ma odpowiednich „nosicieli”, które byłyby w stanie zaatakować terytorium Stanów Zjednoczonych. USA wprost przeciwnie. Supernowoczesna flota powietrzna mogła dostarczyć ładunki jądrowe do ZSRR w trojaki sposób. Dysponowała bombowcami międzykontynentalnymi, bazami lotniczymi w Europie, a ponadto samolotami pokładowymi lotniskowców. Tymczasem Moskwa nie dysponowała odpowiednim arsenałem z powodu zapóźnienia technologicznego. W pierwszym momencie Stalin postawił na półśrodki. Sowiecki przemysł zbrojeniowy skopiował amerykańską „latającą fortecę” Boeing B-29 o zasięgu 5 tys. km. Pozwalała zbombardować zachodnią Europę, ale Stany Zjednoczone pozostawały nadal poza ich zasięgiem. Technologia uzupełniania paliwa w locie była w powijakach, dlatego Moskwa rozpoczęła budowę tajnych baz na biegunie północnym. Samoloty miały startować z pokrywy lodowej Arktyki, co ze względu na ekstremalne warunki klimatyczne i pogodowe okazywało się ogromnie kłopotliwe i zawodne. Aby maszyna skradziona Amerykanom i ukryta pod oznaczeniem Tu-4 mogła w ogóle wystartować, musiała wcześniej rozgrzewać silniki przez sześć godzin.
Beria otrzymał więc nowe tajne zadanie kierowania projektem rakietowym. Tylko budowa międzykontynentalnych pocisków zapewniała wyrównanie parytetu militarnego ze Stanami Zjednoczonymi. Jedynie potężne rakiety uzbrojone w głowice atomowe mogły zetrzeć z powierzchni ziemi amerykańskie miasta. Sowiecka armia bez wahania przyjęła doktrynę nuklearnej agresji o terrorystycznym charakterze. W przypadku wybuchu III wojny światowej miała uderzyć przede wszystkim na USA, odcinając europejskich sojuszników z NATO od pomocy zza Atlantyku. Mogła tego dokonać jedynie pierwszym zaskakującym atakiem. Stalin wydał polecenie skonstruowania odpowiednich rakiet, które przenosiłyby głowice o sile wybuchu tysiące razy przewyższającej bomby zrzucone na Japonię. Wobec zamiaru spopielenia całego terytorium wroga precyzja uderzenia była kwestią marginalną.
Hitlerowscy dobroczyńcy
Powodzenie kluczowego etapu wyścigu militarnego ziściło się po dekadzie. Stalin zmarł w 1953 r., a kilka miesięcy później jego następca Nikita Chruszczow zamordował Berię. Jednak dopiero 21 sierpnia 1957 r. z tajnego ośrodka Bajkonur zbudowanego na pustyniach Kazachstanu na orbitę wzleciała rakieta R-7. Po pokonaniu tysięcy kilometrów planowo zakończyła lot na sowieckim wybrzeżu Pacyfiku. Kilka miesięcy później ten sam pocisk wyniósł na orbitę pierwszego sztucznego satelitę Ziemi. W 1961 r. na pokładzie udoskonalonej wersji Wostok-1 w przestrzeń kosmiczną poleciał pierwszy człowiek – Jurij Gagarin. Tak czy inaczej to test R-7 w 1957 r. rozpoczął epokę „gwarantowanego, wzajemnego unicestwienia jądrowego” ZSRR i USA.