Dzieło Yimou z 2016 r. to jak dotychczas najdroższe i zrealizowane z największym rozmachem wspólne przedsięwzięcie kinematografii amerykańskiej i chińskiej. Twórcy oczekiwali zatem nie bez przyczyny, że film odniesie równie spektakularny sukces. Nie odniósł. Widzowie byli rozczarowani, bo kosztowny obraz w każdym z wymiarów filmowej rozrywki oferował tylko przeciętność: niezbyt ekscytujące widowisko, pozbawioną oryginalności i nieco dziecinną fabułę, umiarkowanie intrygujące postacie. W jednym z wywiadów odtwórca głównej roli Matt Damon przyznał nawet, że jego córka, przekomarzając się z nim w rozmowach o tej produkcji, miała w zwyczaju przekręcać jej tytuł i nazywać ją „Murem”, ponieważ, jak twierdziła, „nie było w tym filmie nic wielkiego”. Krytycy formułowali znacznie poważniejsze zarzuty. Wskazywali mianowicie, że opowieść o dramatycznych przygodach dwóch europejskich najemników, wędrujących po XI-wiecznych Chinach, by wykraść sekret wytwarzania prochu, nie tylko nie odpowiada wiedzy historycznej, co filmowi tego typu można jeszcze wybaczyć, ale także powiela anachroniczny i dyskryminujący zdaniem ekspertów schemat narracyjny, zgodnie z którym to biali Europejczycy, w dodatku podejrzanej konduity, ratują potężną pozaeuropejską cywilizację, jakby ta nie mogła poradzić sobie sama.
W ferworze dyskusji i masie negatywnych opinii zatarły się tropy, które pozwoliłyby w tym komercyjnym amalgamacie odnaleźć inspirujące aluzje historyczne. A przecież prawdziwym bohaterem filmu nie jest żaden z europejskich awanturników ani chińskich żołnierzy, lecz Wielki Mur. To tu splatają się wszystkie ważne wątki. Tu, w fortyfikacji o strukturze labiryntu, ma swoją siedzibę Bezimienny Zakon, tajemnicza armia, której jedynym zadaniem jest zatrzymać wrogów za murem i strzec spokoju mocarstwa rozciągającego się na południu i nie w pełni świadomego niebezpieczeństwa (notabene podobieństwa do obsadzonego przez Nocną Straż Muru strzegącego bezpieczeństwa Westeros, kontynentu znanego z „Gry o tron”, zasługiwałyby na osobny artykuł). A niebezpieczeństwo nie jest jedynie wymysłem scenarzystów i ma swoje historyczne zakorzenienie. Potwory bowiem, które atakują Mur, to Tāotiè, przerażające bestie z chińskiej mitologii, znane z artystycznych wyobrażeń na naczyniach z czasów dynastii Shang, a więc pochodzących z II tysiąclecia p.n.e. Uważni widzowie mogą dostrzec skomplikowane ornamenty na głowach szturmujących Mur istot – wzory te inspirowane były właśnie makabrycznymi motywami z antycznych artefaktów.
Czytaj więcej
W XIII w. zjednoczone plemiona koczownicze pod dowództwem Czyngis-chana zmieniły układ sił w Azji. Imperium mongolskie zaczęło rozszerzać się na południe, zachód i wschód. W tym czasie Wyspy Japońskie znajdowały się już od 70 lat w pełnej izolacji i odosobnieniu. Mimo to ich mieszkańcy zdawali sobie sprawę, że wkrótce Mongołowie będą chcieli wchłonąć także ich świat.
To nie koniec odwołań historycznych i mitologicznych. Wiele wskazówek zawartych w filmie pozwala przypuszczać, że jego akcja osadzona jest za panowania cesarza Renzonga (w starszej literaturze przedmiotu występującego także pod mianem Żen-tsung) z dynastii Song, zasiadającego na tronie ponad 40 lat. Pierwsze dekady jego panowania zapisały się w dziejach – i w klasycznej literaturze chińskiej oraz podaniach – jako „Era Trzech Obfitości”. Jednak w drugiej połowie jego rządów, być może w 1048 r., cesarstwo dotknęła nienazwana plaga, która zdziesiątkowała ludność. Nieszczęście mógł sprowadzić cesarski urzędnik, który lekkomyślnie wtargnął do Sali Powstrzymywania Demonów w taoistycznym klasztorze. A zatem w legendarnej historii Chin jest miejsce na przedstawioną w filmie inwazję Tāotiè. Jest też w historii rzeczywistej, jeśli pojawienie się bestii uznać za metaforę. Zmierzch panowania dobrego cesarza zwiastował zarazem zmierzch imperium Songów. Za rządów jego następców Chiny miały zostać podzielone na dwa słabsze państwa, a stulecie później los dynastii przypieczętował najazd wrogów nieporównanie groźniejszych niż Tāotiè (symbolizujące zachłanność, chciwość i okrucieństwo) – pod Wielkim Murem stanęła niepowstrzymana armia ze stepów: Mongołowie.
Wielki mit chińskiego muru
Wielki Mur Chiński nie jest widoczny gołym okiem z kosmosu. Zaprzeczyli temu jednoznacznie astronauci amerykańscy i kanadyjscy, a nawet Chińczyk Yang Liwei, biorący udział w pierwszej chińskiej kosmicznej wyprawie załogowej – misji Shenzhou, przeprowadzonej w 2003 r. (jego oświadczenie przyjęto w Chinach bez entuzjazmu). Co więcej, chińska nazwa tego architektonicznego zabytku, Chángchéng, oznacza „długi mur”. Wielkim stał się chiński mur dopiero w XIX stuleciu w oczach Zachodu, a z tego mitologizującego przeinaczenia wywodzi się i polskie określenie budowli. Ponadto, obraz muru znany z medialnych przedstawień to wizja wyidealizowana i dalece odbiegająca od rzeczywistości. W istocie w dość dobrym stanie jest jedynie niemiłosiernie eksploatowany przez filmowców i fotografów fragment biegnący przez wzgórza Badaling i oddalony niespełna 100 kilometrów od Pekinu, a przy tym najmłodszy, bo pochodzący z ostatniego etapu budowy umocnień w epoce Ming. Inne odcinki przypominają raczej poważnie uszkodzony erozją i ludzką działalnością ziemny wał, ledwie wyrastający nad poziom gruntu, a w wielu miejscach po dawnych konstrukcjach nie ma już śladu. Co jednak najbardziej przygnębiające dla entuzjastów symbolu odwiecznej jedności i potęgi Chin, Wielki Mur – taki, jaki jest współcześnie przedmiotem powszechnych wyobrażeń – nigdy nie istniał.