Jest to historia, w której nic nie jest takie, jakie się wydaje. Jakby żywcem wyjęta z książek Rushdiego. I na taką literacką opowieść zresztą przekuta. „Zadzwoniła do mnie na prywatny numer domowy, nie wyjaśniając, skąd go wzięła. Co to za uczucie, spytała, dowiedzieć się, że został pan właśnie skazany na śmierć przez ajatollaha Chomeiniego? – wspominał pierwszy odebrany tego dnia telefon Rushdie w wydanej niemal ćwierć wieku później, mocno zbeletryzowanej autobiografii. – Był wtorek, słoneczny dzień w Londynie, lecz jej pytanie przesłoniło światło. Nie jest przyjemne, odpowiedział, nie wiedząc tak naprawdę, co mówi. A pomyślał sobie: już nie żyję. (...) Odłożył słuchawkę i zbiegł po schodach z pracowni na piętrze wąskiego szeregowca w Islington, gdzie mieszkał. Okna w salonie miały drewniane okiennice i w niedorzecznym odruchu pozamykał je i zaryglował. Potem zamknął na klucz drzwi wejściowe” – czytamy.
Wtorek, 14 lutego 1989 r., dopiero się zaczynał. Niby walentynki, ale małżeństwo Rushdiego z amerykańską pisarką Marianne Wiggins zmierzało do smutnego finału. W odległym o tysiące kilometrów Teheranie wydano fatwę z wyrokiem śmierci, ale Rushdie miał lada chwila nagranie live w radiu, którego nie dało się przełożyć. A potem pogrzeb najbliższego bodaj przyjaciela, brytyjskiego pisarza i podróżnika, Bruce’a Chatwina. Te dwa zobowiązania postanowił wypełnić. – Niech to piekło pochłonie – zdecydował. – Idziemy.
Pożegnanie Chatwina przypominało zlot brytyjskiego PEN Clubu. Obok mów wygłaszanych przez kolejnych uczestników ceremonii w jej tle rozbrzmiewały szepty kierowane do Rushdiego – wszyscy już bowiem słyszeli. „Martwimy się o ciebie” – przekazywał Martin Amis. „Podejrzewam, że w przyszłym tygodniu spotkamy się tu z twojego powodu, Salman” – żartował posępnie Paul Theroux. Po latach Rushdie miał się odciąć: „Jesteś jednak lepszym pisarzem niż prorokiem” – pisał do Theroux. Ale gehenna pochodzącego z Bombaju literata miała potrwać kolejne trzy dekady z okładem i w sierpniu nieomal dobiegła końca. Rushdie raz jeszcze wywinął się jednak śmierci i ledwie kilkanaście godzin po otrzymaniu kilkunastu ciosów nożem znowu sarkastycznie komentował dramatyczny incydent w Nowym Jorku. Trudno się dziwić ironii: całe zamieszanie wokół „Szatańskich wersetów” jest splotem intryg wyjątkowo zawiłych i bardzo odległych od fabuły tej powieści.
A miało być o imigrantach
Przelatujący u brzegów Sussex samolot pasażerski rozpada się w powietrzu na kawałki wskutek terrorystycznego zamachu. Pośród spadających szczątków maszyny ku ziemi leci też dwóch pasażerów, Gibreel Farishta i Saladin Chamcha, gwiazdor kina bollywoodzkiego oraz osiadły od lat na Wyspach Brytyjskich lektor i aktor dubbingujący. Będą jedynymi ocaleńcami z katastrofy, ale też trudno mieć pewność, czy rzeczywiście ocaleli, ponieważ w trakcie upadku zapoczątkowana zostanie ich przemiana. Po wypadku jeden zacznie się stawać aniołem, drugiemu zaczną rosnąć rogi.
„Szatańskie wersety” Rushdie zapowiadał w wywiadach niemal od momentu, w którym skończył poprzednią swoją powieść – „Wstyd”. Jak wspominał, pomysł na to, jak ją poprowadzić, jak uformować wszystkie wątki i wizje, przyszedł mu do głowy właśnie podczas jednej ze wspólnych wypraw z Chatwinem. Musiała to być niezwykła podróż, „Szatańskie wersety” bowiem to dla koneserów literatury strawa wyjątkowa: krytycy dopatrywali się tu wpływów realizmu magicznego spod znaku Márqueza, są tu też konstrukcje, które luźno nawiązują do powieści szkatułkowych, realistyczne opisy imigranckich dzielnic w miastach Albionu, romans bez happy endu i elementy powieści z kluczem.