Jest to historia, w której nic nie jest takie, jakie się wydaje. Jakby żywcem wyjęta z książek Rushdiego. I na taką literacką opowieść zresztą przekuta. „Zadzwoniła do mnie na prywatny numer domowy, nie wyjaśniając, skąd go wzięła. Co to za uczucie, spytała, dowiedzieć się, że został pan właśnie skazany na śmierć przez ajatollaha Chomeiniego? – wspominał pierwszy odebrany tego dnia telefon Rushdie w wydanej niemal ćwierć wieku później, mocno zbeletryzowanej autobiografii. – Był wtorek, słoneczny dzień w Londynie, lecz jej pytanie przesłoniło światło. Nie jest przyjemne, odpowiedział, nie wiedząc tak naprawdę, co mówi. A pomyślał sobie: już nie żyję. (...) Odłożył słuchawkę i zbiegł po schodach z pracowni na piętrze wąskiego szeregowca w Islington, gdzie mieszkał. Okna w salonie miały drewniane okiennice i w niedorzecznym odruchu pozamykał je i zaryglował. Potem zamknął na klucz drzwi wejściowe” – czytamy.