Zasadniczo wojna zaczęła się w 1919 r. od wbicia łopaty pod budowę bazy wojennej na hawajskim atolu, a pierwszą bitwę stoczono 20 lat przed jej zbombardowaniem – i to w najbardziej przewrotny sposób, bo na konferencji rozbrojeniowej.
Jak na obiecaną erę wiecznego pokoju zachowanie morskich potęg po Wielkiej Wojnie było mocno schizofreniczne. Przecież jedyna siła, która im zagrażała – niegdyś potężna Hochseeflotte – z honorem legła na dnie pod Orkadami, natomiast ryzyko konfliktu w bliskiej przyszłości było znikome.
Jednak zaufanie aliantów wyglądało jeszcze mizerniej. Największe floty zbroiły się kompulsywnie, jakby wciąż był rok 1910. Marynarka Królewska, choć utrzymała światowy prymat, żądała ośmiu pachnących farbą pancerników i czterech nowych krążowników liniowych. Japonia podbiła stawkę, planując wodowanie po osiem jednostek obu rodzajów – a każdy większy niż którykolwiek z poprzednich. Jednak co począć, gdy Stany Zjednoczone zamierzały posiadać pół setki samych pancerników, a większość prosto spod igły?
W powietrzu wisiał znajomy zapach przedwojennego wyścigu zbrojeń, ale w zachodnich gabinetach pokój był mniejszym zmartwieniem. Ktoś musiał opłacić kosztowne żelastwo, a zubożali podatnicy nie byli skorzy, problem faworyzował więc Japonię – znacznie mniej podatną na kaprysy wyborców. Jak w długiej perspektywie utrzymać dominującą pozycję, ale nie wydać pieniędzy? Polityka wciąż nie zna lepszego sposobu niż traktaty rozbrojeniowe.
Amerykański prezydent Warren Harding stawał na głowie, by zwołać konferencję przed Brytyjczykami, przy czym prestiż był drugorzędną stawką. U siebie Waszyngton miał drobną przewagę negocjacyjną, a bez owijania w bawełnę – gospodarze bezwstydnie śledzili komunikację ambasad z ich stolicami, jak w złotej erze Sowietów. Amerykanie wiedzieli, czego ich partnerzy chcieli, a zwłaszcza o czym za żadne skarby nie mogli powiedzieć, zanim usiedli przy stole.