„Dotarły do nas wiadomości – wspominał Matuszkiewicz – że on w warszawskiej YMCE organizuje jazz club, Jazz Club YMCA Warszawa. Nie wszyscy jeszcze wtedy wiedzieliśmy, co to jest jazz, bo to jeszcze była wtedy bardzo tajemnicza sprawa. Natomiast on nas nauczył formy jam session”.
Pierwszy festiwal jazzowy w Polsce odbywał się od 18 września do 21 września 1958 r. jako „Jazz 58”. Autorem obowiązującej do dziś nazwy „Jazz Jamboree” był Leopold Tyrmand (stoi przy mikrofonie)
Foto: Janusz Uklejewski/PAP
Wprawdzie Leopold nie grał na żadnym instrumencie, ale jednak doskonale znał każdego muzyka. Uważany był za głównego animatora polskiego ruchu jazzowego i „protektora studenckich zespołów jazzowych”. Został nawet auto rem pierwszej polskiej publikacji na ten temat (U brzegów jazzu), a kilka lat później zorganizował słynny festiwal jazzowy w Sopocie.
Kontestacja
Tyrmand mógł być inteligentny i utalentowany, ale gdy by nie wojna, nigdy nie zrobiłby tak wielkiej kariery. Dziennikarstwo polskie poniosło wówczas ogromne straty, a wielu przedwojennych publicystów pozostało na Zachodzie. W krajowych redakcjach pojawili się zatem młodzi adepci zawodu, a jednym z nich był właśnie pan Leopold.
Na początek trafił do zespołu „Słowa Powszechnego” – organu Stowarzyszenia PAX. Odszedł jednak stamtąd po konflikcie z wszechwładnym Bolesławem Piaseckim, co wyszło mu tylko na dobre. Dołączył bowiem do redakcji krakowskiego „Przekroju”, najlepszego w tym czasie czasopisma w Polsce.
„Tyrmanda stworzył Marian Eile – twierdził Ludwik Jerzy Kern. – Leopold pisywał coś wcześniej w »Słowie Powszechnym«, »Expressie Wieczornym«, ale dopiero »Przekrój« stał się dla niego prawdziwą trampoliną”.
Pan Leopold miał jednak na ten temat własne zdanie. Nie byłby bowiem sobą, gdyby o krakowskiej redakcji nie wypowiadał się z dużą dozą ironii. „Wstąpiłem też do »Przekroju«, twierdzy poczciwych cyników niewysokiego lotu. Są jak zawsze kochani, rozmiłowani w swojej poezji i w swojej plastyce. Zarabiają grubą forsę w służbie komunistycznej propagandy i sprowadzają za nią z Paryża i Londynu antymarksistowską rozkładowość w dobrych książkach, pismach ilustrowanych, płytach jazzowych i długogrających, bajecznych krawatach i obuwiu”.
W maju 1946 roku „Przekrój” zamieścił debiutanckie opowiadanie Tyrmanda „Niedziela w Stavanger”. Publikował reportaże, felietony („Leopold o sporcie”), był również animatorem akcji „Otyli żyją krócej”. A gdy rozpoczynał się sezon urlopowy, przyjeżdżał na dłużej z Warszawy, by pomagać w redagowaniu pisma. Na mieszkańcach podwawelskiego grodu wywierał jednak dziwne wrażenie.
„Czasami był po prostu w złym tonie – uważał Kern. – Sprawiał na mnie wrażenie subiekta ze sklepu z suknami na Bielańskiej. Takiego, który przed wojną chodził raz na tydzień do Adrii i zamawiał coś najtańszego, żeby choć chwilę posiedzieć obok stolika skamandrytów”.
W sierpniu 1948 roku Tyrmanda, jako wysłannika „Przekroju”, dokooptowano do zespołu prasowego obsługującego Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu. Przeprowadził wówczas wywiady z Pablem Picassem i Julianem Huxleyem, a w kuluarach kongresu wzbudzał swoim zachowaniem zgrozę wśród innych dziennikarzy.
„Tyrmand szalał – wspominał Zygmunt Broniarek – zamawiał najdroższe potrawy, kawiory i łososie, egzotyczne owoce, wyrafinowane lody, trunki, jakich nigdy w życiu nie widziałem (a były!), i nic – tylko podpisywał”.
Uczestnicy kongresu dostawali wszystko gratis, wystarczał wyłącznie podpis na rachunku. Tyrmand nie zamierzał jednak brać tych ekstrawagancji na siebie i podpisywał rachunki jako Jerzy Borejsza, wszechwładny szef Czytelnika i główny animator imprezy…
Zapewne odreagowywał w ten sposób usunięcie go ze Związku Zawodowego Dziennikarzy RP (późniejszego SDP), z czym wiązała się utrata pewnych przywilejów. Relegowany został na własne życzenie, w odwecie za demonstrację urządzoną podczas pewnego wydarzenia sportowego.
„Był mecz jakiś wielki – opowiadał Stefan Kisielewski – ze Związkiem Radzieckim chyba. Na meczu był Bierut, cały rząd miał przyjść. Otóż Mikołajczyk, wicepremier, wykombinował sobie, że się spóźni, żeby mieć osobne wejście, osobną owację. I rzeczywiście, jak przez głośnik podano, że wszedł do loży wicepremier Mikołajczyk, to stadion zerwał się z miejsc, zaczął klaskać, a w loży prasowej tylko jeden człowiek wstał i klaskał – to Tyrmand. I wylali go ze Stowarzyszenia Dziennikarzy zaraz, za parę dni”. Nie był to odosobniony przypadek. Posadę w „Przekroju” również stracił za demonstrację polityczną. Gdy podczas meczu bokserskiego ze Związkiem Radzieckim (czy też turnieju bokserskiego z udziałem sowieckich pięściarzy) publiczność skandowała „Lej Iwana za Katyń”, Tyrmand napisał w swojej relacji, że wznoszono patriotyczne okrzyki.
Przygarnął go Jerzy Turowicz do „Tygodnika Powszechnego”, ale był to trudny czas dla Tyrmanda. Zarabiał niewiele, a do tego groziło mu jeszcze usunięcie ze Związku Literatów Polskich, co mogło ostatecznie pogrążyć go finansowo. Zniżkowe obiady „po siedem złotych” w stołówce stowarzyszenia stanowiły wielki przywilej.
Czerwone skarpetki
„Lolo był światowcem z wyboru – uważał Tadeusz Konwicki. – Lubił to wszystko, co było modne, czyli to, czym żył świat. No, może nie cały świat, ale pewna elita światowa. No, może nie elita, ale awangarda młodzieżowa zza oceanu. Pewnie Lolo ulegał także pewnym snobizmom. Lubił społeczności dyplomatyczne w starym stylu, lubił jazz, choć nie dałbym grosza za jego muzykalność, lubił sport, jakim go pamięta liśmy z dawnych eleganckich lat, pewnie miewał też słabości w stosunku do interesujących pań”.
Kontestacja Tyrmanda nie ograniczała się bowiem wyłącznie do imprez sportowych. Na przekór szarej, zgrzebnej rzeczywistości postanowił być inny – i cel ten osiągnął. W efekcie, gdy przy stole siedziało ośmiu mężczyzn, siedmiu z nich miało na sobie identyczne szare marynarki. Natomiast tym ósmym, odmiennie ubranym był, oczywiście, Tyrmand.
„W ubogiej stalinowskiej Polsce – tłumaczył Cezary Prasek – widomym znakiem buntu i niezgody oraz prozachodnich sympatii był przede wszystkim sposób ubierania się. (…) Prawdziwy elegant nie nosił [koszul] dostępnych powszechnie w MHD [Miejski Handel Detaliczny]. Te pożądane były albo zbyt drogie, albo trudno dostępne. Pozostawało więc artystyczne cerowanie starych, a gdy przecierał się kołnierzyk, niosło się taką koszulę do zaprzyjaźnionego krawca, który z dolnej części pleców wyczarowywał nowy – modnego kroju, a w wycięte miejsce wstawiał łatę z innego materiału, której i tak pod modną samodziałową marynarką nie było widać”.
Krawcy bywali wprawdzie chimeryczni, ale Lolek znalazł idealnego specjalistę. Działał bowiem w Warszawie nie jaki Bitkowski, który bez dyskusji brał pod uwagę wszelkie sugestie klientów.
„W przeciwieństwie do głupiej i niczym nie uzasadnionej zarozumiałości wszystkich na świecie krawców – entuzjazmował się Tyrmand – niepytany nigdy nie wypowiadał swego zdania, ani nie dziwił się niczemu. (…) Gdybym powiedział mu: »Panie Bitkowski, zrobi mi pan spodnie z tej szarej gabardyny, tylko na lewym kolanie nie zapomni pan wstawić dużej, żółtej łaty…« – wtedy Bitkowski odpowiedziałby bez chwili wahania i krzty zdziwienia: »Tak jest, panie Tyrmand, to może nawet ładnie wyglądać…« – i zrobiłby według zamówienia. Ta wzniosłość krawieckiego charakteru zadecydowała o karierze Bitkowskiego. (…) Wykonując bez szemrania wszystkie nasze kaprysy, Bitkowski nauczył się mnóstwo, zdobył sobie klientelę, którą ściągnęliśmy mu obficie ze środowisk muzyków jazzowych, sportowców, hulaszczej inicjatywy prywatnej, dziennikarzy, bokserów, czarnogiełdziarzy, aktorów, pływaków, światowych alkoholików, »cyganerii urzędniczej«, a nawet – z początku – dyplomacji”.
Problem stanowiły również koszule, rzadko można było bowiem kupić coś naprawdę oryginalnego. Ale Lolek i na to znalazł sposób, a pomógł mu kolejny stołeczny fachowiec, niejaki Dyszkiewicz.
„Przyniosłem (…) groszową, tandetną koszulę kupioną w domu towarowym za nędzne 30 złotych. Materiał dość mocny, robota ohydna, straganiarska, klasyczny przykład brzydactwa tak zwanej masowej produkcji; natomiast wzorek jest znośny – niebieskie paseczki na białym tle, niezbyt wulgarne. (…) Usiedliśmy tedy z panem Dyszkiewiczem do szczegółowego, długotrwałego, drobiazgowego omówienia modelu, w atmosferze wyszukanej grzeczności – rozważaliśmy różne koncepcje kroju, rysowaliśmy, zastanawialiśmy się nad każdym paseczkiem i każdym guziczkiem”.
Pierwsze pary kolorowych skarpet przywiózł Leopoldowi z Moskwy (!) Eryk Lipiński. Miały pasiasty wzór: czerwone, zielone, pomarańczowe, czarne. Lipiński dołączył do nich paragon z sowieckiego sklepu. Dzięki temu Tyrmand mógł twierdzić, że „jego skarpety są jak najbardziej ideologicznie słuszne, bo kupione w Moskwie”.
Skarpety wymagały odpowiedniego wyeksponowania, zatem pan Leopold nosił zbyt krótkie spodnie. Do tego do chodziły dobrej jakości marynarka, koszula z kołnierzykiem na guziczki (po przeróbkach Dyszkiewicza) i właściwy krawat. Tyrmand nie nosił jednak krawatów z palmami (aluzji do atolu Bikini, gdzie przeprowadzano próby jądrowe), cenił bowiem stonowaną kontestację. Elegancki mężczyzna powinien bywać w modnych miejscach: w kawiarni Czytelnika, w Kameralnej czy na basenie Legii. Tyrmand unikał alkoholu, w zamian cenił niekończące się dyskusje o polityce, literaturze i sztuce.
„Lolo chętnie sprawiał wrażenie erudyty – wspominał Konwicki. – Ale ja przez 10 lat nie widziałem Lolka z książką w ręku. Wydaje mi się, że w młodości Tyrmand, tak jak każdy z naszej generacji, pochłonął wszystkie lektury, jakie nam, naszemu etosowi były przypisane. Później już chyba poprzestał na tak zwanym »oczytaniu skrzydełkowym«, to znaczy zaglądał na skrzydełka obwolut książkowych, gdzie wydawcy zwykle podawali streszczenie tomu. Jednakże fenomenalna pamięć i wrodzona bystrość pozwalały Lolkowi zapuszczać się w najbardziej ryzykowne dysputy erudycyjne”. (…)
Fragment książki Sławomira Kopra „Skandaliści PRL”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda. Skróty pochodzą od redakcji.
SKANDALIŚCI PRL Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2025