Leopold Tyrmand: wielbiciel kobiet, jazzu i sportu

„Lolo był światowcem z wyboru – uważał Tadeusz Konwicki. – Lubił to wszystko, co było modne, czyli to, czym żył świat. No, może nie cały świat, ale pewna elita światowa. No, może nie elita, ale awangarda młodzieżowa zza oceanu”.

Publikacja: 29.05.2025 21:00

Leopold Tyrmand (1920–1985) – polski pisarz i publicysta, popularyzator jazzu w Polsce. Autor m.in.

Leopold Tyrmand (1920–1985) – polski pisarz i publicysta, popularyzator jazzu w Polsce. Autor m.in. „Złego” i „Dziennika 1954”. W 1966 r. wyemigrował do USA, gdzie zmarł 19 marca 1985 r.

Foto: Danuta B. Lomaczewska/East News

„Nie był wcale pajacem, a człowiekiem szalenie serio – mówiła druga żona Leopolda Tyrmanda, Barbara Hoff. – Przede wszystkim niesamowicie pracowitą mrówką. Zorganizowaną, poukładaną, systematyczną i pedantyczną. Wstawał co dziennie o 6 rano, w ogóle mało sypiał, cierpiał na bezsenność – nie spał, gdy się kładłam, dawno był już na nogach, gdy wstawałam. Pisał codziennie od 7 do 12, potem wychodził do kawiarni Czytelnika, na obiad do Literatów, czasem jeszcze na korty, na tenis. Wieczorami – goście, kino, teatr, kolacja w Bristolu. Rzeczywiście był skąpy, ale wyłącznie w stosunku do siebie, dla mnie bowiem (…) zamawiał, co tylko chciałam. Dla mnie nie żałował”.

Leopold Tyrmand przeszedł do historii jako „król bikiniarzy”, co jest raczej krzywdzącą opinią. Był to bowiem człowiek o renesansowej osobowości: erudyta, wielbiciel jazzu i sportu. A do tego znakomity pisarz, którego debiutancką powieść „Zły” przetłumaczono na 18 języków, zaś w Warszawie sprzedawano po jednym egzemplarzu na klienta. Natomiast jego słynny „Dziennik 1954” jest chyba najlepszym obrazem polskich elit kulturalnych epoki stalinizmu.

Czytaj więcej

Premiera nieznanych opowiadań Tyrmanda

Jazz i komunizm

„Był tylko o jedno pokolenie przesunięty od swoich żydowskich dziadków – opowiadała publicystka Irena Lasota. – To jest ciekawy temat, ale nie tylko dotyczący Tyrmanda. [Bardziej] dotyczący tego, na ile ludzie z asymilowanych rodzin odcinali się od religii, sposobu życia, chcieli być Polakami i uważali, że nie chcą o tym mówić. On pewne rzeczy ukrywał, on tu żył wiele lat, chciał być polskim pisarzem, pisać po polsku”.

Leopold Tyrmand pochodził z dobrze sytuowanej, spolonizowanej rodziny żydowskiej. W 1938 roku ukończył warszawskie gimnazjum imienia Jana Kreczmara, a następnie wyjechał do Paryża, gdzie studiował na Wydziale Architektury Académie des Beaux-Arts (Akademii Sztuk Pięknych). Po roku przeniósł się jednak na nauki polityczne. Nad Sekwaną po raz pierwszy zetknął się także z amerykańską muzyką jazzową.

„W Paryżu istniał tak zwany Hot-Club de France – opowiadał jazzman Jerzy »Duduś« Matuszkiewicz – i Tyrmand zrozumiał, że muzyka jazzowa jest elementem łączącym ludzi różnych grup. Różnych ras, różnych narodowości, bez potrzeb używania języka, tylko komunikowania się muzyką”.

Czytaj więcej

Mit Warszawy i Tyrmanda

Wybuch wojny zastał Leopolda w Warszawie. Podobnie jak tysiące innych mężczyzn ruszył na wschód, by tam zaciągnąć się do nowo formowanych oddziałów Wojska Polskiego. Ostatecznie dotarł do Wilna, gdzie zaskoczyła go sowiecka inwazja. Bolszewicy przekazali jednak miasto Litwinom, co dla miejscowych Polaków miało fatalne konsekwencje. Władze kraju brały bowiem odwet za lata upokorzeń.

„To były dla mnie najczarniejsze lata okupacji – wspominał przyjaciel Tyrmanda, Franciszek Walicki. – Chodziłem wtedy do szkoły. Dobrze pamiętam, jak wyglądała nauka historii Litwy i języka litewskiego. Nacjonalizm, wręcz faszyzm litewski, ostentacyjnie i z satysfakcją tłamsił wszelkie objawy polskości, mszcząc się za lata, gdy Wilno należało do Polski. Dopiero kiedy wrócili Rosjanie, ten nacjonalizm musiał skryć się gdzieś głęboko w norach”.

Okupacja litewska nie wpłynęła jednak na zmianę stylu życia Tyrmanda. Nosił wyłącznie krawaty „firmy Byron na Champs Élysées” oraz regularnie odwiedzał kawiarnię U Dormana, gdzie grywał zespół jazzowy Lowki Iligowskiego.

„Był nieprzeciętnie inteligentny – wspominał Walicki – dostrzegali to wszyscy, którzy z nim rozmawiali. Wydawał się lekko nieobecny, a jednak cały czas był bacznie skupiony”.

W czerwcu 1940 roku Sowieci anektowali Litwę. Tyrmand szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości – nagle zapałał miłością do komunizmu i podjął współpracę z „Komsomolską Prawdą”, organem Komunistycznego Związku Młodzieży Litwy.

Czytaj więcej

Świat Tyrmanda

„Zaledwie dwa lata temu – tłumaczył go Tadeusz Konwicki – w trzydziestym ósmym, miastem wstrząsnęły słynne rozruchy antysemickie, w których ogromny udział miała studenteria wileńska. Więc gdzież miał szukać schronienia młody student żydowski? Czy w kręgach endeckich, czy w bojówkach Falangi, czy w fanatycznych środowiskach klerykalnych? Mogłoby być możliwe, że naturalnym biegiem rzeczy Leopold trafił do tych grup młodzieży polsko-białorusko-litewskiej, które komunizowały i demonstracyjnie odrzucały uprzedzenia rasowe oraz narodowościowe”.

Leopold pisywał o sporcie, publikował felietony, został wreszcie redaktorem dodatku młodzieżowego „Prawda Pionierska”. W swoich artykułach popierał ruch stachanowski, przyznawał wyższość „formie towarzysz nad pan”, atakował biurokrację i brud w mieście.

„Można powiedzieć, że sama praca w »Komsomolskiej Prawdzie« nie była tytułem do chwały – uważał Bronisław Wildstein. – Tylko że, chciałem [na to] zwrócić uwagę, że Tyrmand miał wówczas 20 lat. Ja jestem za rozliczaniem, nie należy o tym zapominać, tylko że trzeba to wszystko ustawić w odpowiednim kontekście”.

Młodemu publicyście zdarzały się jednak również typowo propagandowe wypowiedzi, właściwe dla dziennikarzy publikujących pod sowieckimi rządami: „Żaden z Was, moi paryscy towarzysze, nie miał tego szczęścia co ja. Wam wojna przyniosła głód, nędzę, może śmierć, nieszczęścia. Mnie przyniosła wyzwolenie”.

Szybko jednak przekonał się o jakości tego „wyzwolenia” – wiosną 1941 roku został bowiem aresztowany pod zarzutem udziału w polskiej konspiracji niepodległościowej. Opowiadał później, że skazano go na 25 lat łagru. Badania w archiwach litewskich wykazały jednak, iż w jego sprawie nie zapadł żaden wyrok, gdyż śledztwo nigdy nie zostało formalnie zakończone.

Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej rozpoczął się najdziwniejszy okres w życiu pana Leopolda. Uciekł z transportu na wschód, podobno zdobył sfałszowany paszport (czy też legitymację studencką) i zaczął podawać się za Francuza. Było to konieczne, albowiem hitlerowcy zgotowaliby mu znacznie gorszy los niż Sowieci. Tyrmand uznał, że „najciemniej jest pod latarnią”, i dobrowolnie trafił do Niemiec. Nie wiadomo, czy zgłosił się na roboty, czy też jako Francuz zatrzymał się na terenie Rzeszy w drodze nad Sekwanę. Pracował jako kelner we frankfurckim hotelu, romansował z Niemkami, przebywał również w Wiedniu i Szczecinie. Wreszcie zamustrował się na statek płynący do Norwegii, by uciec do neutralnej Szwecji. Został jednak ujęty i resztę wojny spędził w obozie.

„Przeżył wojnę w środku Niemiec – pisał Konwicki – pomiędzy SS-manami, SA-manami, między oficerami Wehrmachtu i agentami gestapo. Jego los przez trzy czy cztery lata wisiał na cieniutkiej niteczce francuszczyzny. O każdej porze dnia i nocy Tyrmand mógł pójść do gazu”.

Choć minęła mu już fascynacja komunizmem, nie myślał jednak o pozostaniu na Zachodzie. Był zdecydowany na powrót do kraju, ale zbytnio się z tym nie spieszył. Przez rok przebywał w Danii i Norwegii, pracował dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, był korespondentem Polpressu (późniejsza Polska Agencja Prasowa). Pełnił również obowiązki kierownika biura prasowego poselstwa w Kopenhadze. Nad Wisłę wrócił w 1946 roku.

Czytaj więcej

Sławomir Mrożek i Leopold Tyrmand. W emigracyjnym labiryncie

YMCA

„Lata tuż po wojnie to był surrealizm w czystej postaci – wspominał prozaik i scenarzysta Jerzy Przeździecki. – Wszystko, co nas otaczało, było jakąś obłędną mieszanką witalności i śmierci”.

Powojenna Warszawa nie przypominała miasta, które Tyrmand opuścił we wrześniu 1939 roku. Kompletnie zrujnowana, zasiedlona w znacznym procencie przez ludność napływową, dopiero budziła się do normalnego funkcjonowania. Ślady niedawnych tragedii sąsiadowały z przejawami codziennego życia, a „zapachy Soir de Paris” przenikały się „z trupimi wyziewami dobywającymi się z kanałów”.

Podstawowym problemem była kwestia mieszkaniowa. Tyrmandowi dopisało tu jednak szczęście – udało mu się dostać pokój (6 metrów kwadratowych, bez żadnych wygód) w hotelu dla działaczy młodzieżowych mieszczącym się w budynku YMCA (Związku Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej).

„Urządzenie pokoi z lat 60. niewiele zapewne różniło się od tego z lat 50. – opowiadał bywalec gmachu Cezary Prasek – łóżko, niewielki stół pod oknem, jakaś półka… Najbardziej zadziwiał mnie wystrój zbiorowej umywalni. Dwie przeciwległe ściany zajmowały zainstalowane w rzędach umywalki, a nad nimi często popękane lustra. Gdy wczesnym rankiem zajrzało się tam przez uchylone na ogół drzwi, widać było rzędy rozebranych do pasa mężczyzn z namydlonymi brodami – odbywały się poranne ablucje”.

W ówczesnej Warszawie trudno było jednak o luksusy, a nowe władze nie uważały, by społeczeństwo zasługiwało na specjalne warunki. Osobiście zresztą pamiętam ośrodki wczasowe w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia, gdzie standardem były domki czy pokoje bez bieżącej wody. Potrzeby higieniczne zapewniały zbiorowe umywalnie, a ich użytkownicy uważali to za sprawę zupełnie naturalną. Brak wygód nie przeszkadzał Tyrmandowi w prowadzeniu bujnego życia towarzyskiego. Przez jego pokój przewinęło się wiele atrakcyjnych pań – Leopold był bowiem kobieciarzem. Zawsze jednak zachowywał wzorową dyskrecję. Czasami wręcz nie wpuszczał znajomych do siebie, dbając, by odwiedzające go partnerki pozostały incognito.

Leopold Tyrmand uwielbiał kobiety. Na zdjęciu widzimy go w towarzystwie m.in. Kaliny Jędrusik i Barb

Leopold Tyrmand uwielbiał kobiety. Na zdjęciu widzimy go w towarzystwie m.in. Kaliny Jędrusik i Barbary Hoff. Warszawa, około 1960 r.

Foto: MUZEUM LITERATURY/East News

Chociaż pokoje w gmachu YMCA były urządzone spartańsko, to w zamian budynek stał w centrum miasta, a jego mieszkańcy dysponowali wieloma udogodnieniami.

„Mieszkam w dawnym gmachu polskiej YMCA – wspominał Tyrmand w swoim »Dzienniku 1954« – przy ulicy Konopnickiej, tuż obok placu Trzech Krzyży (…). Zaraz po wojnie (…) gmach ten był centrum towarzyskim i rozrywkowo-kulturalnym Warszawy, (…) zasobny w wygodne pomieszczenia sportowe, krytą pływalnię, sale odczytowe i teatralną, sprężyście i atrakcyjnie administrowany przez tę znakomitą bogatą instytucję stanowił istne błogosławieństwo młodzieży i w ogóle warszawiaków, którzy gnieżdżąc się w urągających najczęściej wymogom ludzkim mieszkaniach, garnęli się do czystej, ciepłej, ożywionej YMCA”. Polski oddział organizacji zlikwidowano w 1949 roku, ale Tyrmand mieszkał w YMCA jeszcze przez sześć lat. I podobnie jak jego sąsiedzi ignorował zabiegi władz miasta usiłujących pozbyć się lokatorów gmachu.

„Wymyślne szykany – pisał w »Dzienniku 1954« – od watah młodych zetempowców, bijących przez cały dzień na korytarzach w werble i odgrywających godzinami ogłuszające pobudki na trąbkach, poprzez wyłączanie światła i wody, aż do aktów gwałtu z włamywaniem się do pokojów i wynoszeniem łóżek – miały załatwić sprawę, przy pobłażliwym przymrużeniu oka organów porządkowych, z milicją y compris. (…) Ale nie tak łatwo jest wyrzucić ludzi na bruk w Warszawie, gdzie mieszkanie jest kwestią życia i śmierci; połowa słabszych i bardziej zastraszonych wyprowadziła się, ale połowa niemających dokąd pójść – wśród nich ja – została. W tym czasie zmieniał się wielokrotnie obraz stosunków: efemeryczność różnych instytucji w komunizmie jest tak charakterystyczna, że wczorajsi wrogowie, po zdobyciu pokoju w gmachu i po wyrzuceniu ich z pracy, stawali się automatycznie naszymi sojusznikami (…). Reszty dokonuje kwitnące życie, ludzie żenili się, pojawiały się dzieci, zapachniało praniem, gotowaniem i zmywaniem, (…) w tej chwili mieszka się tu w dość obskurnym domostwie o strukturze hotelowo-korytarzowej, znanym mi dobrze z przedmieść Paryża”.

Największą pasją Tyrmanda w tym okresie był jazz. Został jego gorliwym propagatorem, chociaż ten rodzaj muzyki traktowany był przez władze z najwyższą podejrzliwością.

„Dotarły do nas wiadomości – wspominał Matuszkiewicz – że on w warszawskiej YMCE organizuje jazz club, Jazz Club YMCA Warszawa. Nie wszyscy jeszcze wtedy wiedzieliśmy, co to jest jazz, bo to jeszcze była wtedy bardzo tajemnicza sprawa. Natomiast on nas nauczył formy jam session”.

Pierwszy festiwal jazzowy w Polsce odbywał się od 18 września do 21 września 1958 r. jako „Jazz 58”.

Pierwszy festiwal jazzowy w Polsce odbywał się od 18 września do 21 września 1958 r. jako „Jazz 58”. Autorem obowiązującej do dziś nazwy „Jazz Jamboree” był Leopold Tyrmand (stoi przy mikrofonie)

Foto: Janusz Uklejewski/PAP

Wprawdzie Leopold nie grał na żadnym instrumencie, ale jednak doskonale znał każdego muzyka. Uważany był za głównego animatora polskiego ruchu jazzowego i „protektora studenckich zespołów jazzowych”. Został nawet auto rem pierwszej polskiej publikacji na ten temat (U brzegów jazzu), a kilka lat później zorganizował słynny festiwal jazzowy w Sopocie.

Kontestacja

Tyrmand mógł być inteligentny i utalentowany, ale gdy by nie wojna, nigdy nie zrobiłby tak wielkiej kariery. Dziennikarstwo polskie poniosło wówczas ogromne straty, a wielu przedwojennych publicystów pozostało na Zachodzie. W krajowych redakcjach pojawili się zatem młodzi adepci zawodu, a jednym z nich był właśnie pan Leopold.

Na początek trafił do zespołu „Słowa Powszechnego” – organu Stowarzyszenia PAX. Odszedł jednak stamtąd po konflikcie z wszechwładnym Bolesławem Piaseckim, co wyszło mu tylko na dobre. Dołączył bowiem do redakcji krakowskiego „Przekroju”, najlepszego w tym czasie czasopisma w Polsce.

„Tyrmanda stworzył Marian Eile – twierdził Ludwik Jerzy Kern. – Leopold pisywał coś wcześniej w »Słowie Powszechnym«, »Expressie Wieczornym«, ale dopiero »Przekrój« stał się dla niego prawdziwą trampoliną”.

Pan Leopold miał jednak na ten temat własne zdanie. Nie byłby bowiem sobą, gdyby o krakowskiej redakcji nie wypowiadał się z dużą dozą ironii. „Wstąpiłem też do »Przekroju«, twierdzy poczciwych cyników niewysokiego lotu. Są jak zawsze kochani, rozmiłowani w swojej poezji i w swojej plastyce. Zarabiają grubą forsę w służbie komunistycznej propagandy i sprowadzają za nią z Paryża i Londynu antymarksistowską rozkładowość w dobrych książkach, pismach ilustrowanych, płytach jazzowych i długogrających, bajecznych krawatach i obuwiu”.

Czytaj więcej

Mariusz Urbanek: Tyrmand traktował komunizm jako osobistą obrazę

W maju 1946 roku „Przekrój” zamieścił debiutanckie opowiadanie Tyrmanda „Niedziela w Stavanger”. Publikował reportaże, felietony („Leopold o sporcie”), był również animatorem akcji „Otyli żyją krócej”. A gdy rozpoczynał się sezon urlopowy, przyjeżdżał na dłużej z Warszawy, by pomagać w redagowaniu pisma. Na mieszkańcach podwawelskiego grodu wywierał jednak dziwne wrażenie.

„Czasami był po prostu w złym tonie – uważał Kern. – Sprawiał na mnie wrażenie subiekta ze sklepu z suknami na Bielańskiej. Takiego, który przed wojną chodził raz na tydzień do Adrii i zamawiał coś najtańszego, żeby choć chwilę posiedzieć obok stolika skamandrytów”.

W sierpniu 1948 roku Tyrmanda, jako wysłannika „Przekroju”, dokooptowano do zespołu prasowego obsługującego Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu. Przeprowadził wówczas wywiady z Pablem Picassem i Julianem Huxleyem, a w kuluarach kongresu wzbudzał swoim zachowaniem zgrozę wśród innych dziennikarzy.

„Tyrmand szalał – wspominał Zygmunt Broniarek – zamawiał najdroższe potrawy, kawiory i łososie, egzotyczne owoce, wyrafinowane lody, trunki, jakich nigdy w życiu nie widziałem (a były!), i nic – tylko podpisywał”.

Uczestnicy kongresu dostawali wszystko gratis, wystarczał wyłącznie podpis na rachunku. Tyrmand nie zamierzał jednak brać tych ekstrawagancji na siebie i podpisywał rachunki jako Jerzy Borejsza, wszechwładny szef Czytelnika i główny animator imprezy…

Zapewne odreagowywał w ten sposób usunięcie go ze Związku Zawodowego Dziennikarzy RP (późniejszego SDP), z czym wiązała się utrata pewnych przywilejów. Relegowany został na własne życzenie, w odwecie za demonstrację urządzoną podczas pewnego wydarzenia sportowego.

„Był mecz jakiś wielki – opowiadał Stefan Kisielewski – ze Związkiem Radzieckim chyba. Na meczu był Bierut, cały rząd miał przyjść. Otóż Mikołajczyk, wicepremier, wykombinował sobie, że się spóźni, żeby mieć osobne wejście, osobną owację. I rzeczywiście, jak przez głośnik podano, że wszedł do loży wicepremier Mikołajczyk, to stadion zerwał się z miejsc, zaczął klaskać, a w loży prasowej tylko jeden człowiek wstał i klaskał – to Tyrmand. I wylali go ze Stowarzyszenia Dziennikarzy zaraz, za parę dni”. Nie był to odosobniony przypadek. Posadę w „Przekroju” również stracił za demonstrację polityczną. Gdy podczas meczu bokserskiego ze Związkiem Radzieckim (czy też turnieju bokserskiego z udziałem sowieckich pięściarzy) publiczność skandowała „Lej Iwana za Katyń”, Tyrmand napisał w swojej relacji, że wznoszono patriotyczne okrzyki.

Przygarnął go Jerzy Turowicz do „Tygodnika Powszechnego”, ale był to trudny czas dla Tyrmanda. Zarabiał niewiele, a do tego groziło mu jeszcze usunięcie ze Związku Literatów Polskich, co mogło ostatecznie pogrążyć go finansowo. Zniżkowe obiady „po siedem złotych” w stołówce stowarzyszenia stanowiły wielki przywilej.

Czytaj więcej

Tyrmand po prawej stronie Wisły

Czerwone skarpetki

„Lolo był światowcem z wyboru – uważał Tadeusz Konwicki. – Lubił to wszystko, co było modne, czyli to, czym żył świat. No, może nie cały świat, ale pewna elita światowa. No, może nie elita, ale awangarda młodzieżowa zza oceanu. Pewnie Lolo ulegał także pewnym snobizmom. Lubił społeczności dyplomatyczne w starym stylu, lubił jazz, choć nie dałbym grosza za jego muzykalność, lubił sport, jakim go pamięta liśmy z dawnych eleganckich lat, pewnie miewał też słabości w stosunku do interesujących pań”.

Kontestacja Tyrmanda nie ograniczała się bowiem wyłącznie do imprez sportowych. Na przekór szarej, zgrzebnej rzeczywistości postanowił być inny – i cel ten osiągnął. W efekcie, gdy przy stole siedziało ośmiu mężczyzn, siedmiu z nich miało na sobie identyczne szare marynarki. Natomiast tym ósmym, odmiennie ubranym był, oczywiście, Tyrmand.

„W ubogiej stalinowskiej Polsce – tłumaczył Cezary Prasek – widomym znakiem buntu i niezgody oraz prozachodnich sympatii był przede wszystkim sposób ubierania się. (…) Prawdziwy elegant nie nosił [koszul] dostępnych powszechnie w MHD [Miejski Handel Detaliczny]. Te pożądane były albo zbyt drogie, albo trudno dostępne. Pozostawało więc artystyczne cerowanie starych, a gdy przecierał się kołnierzyk, niosło się taką koszulę do zaprzyjaźnionego krawca, który z dolnej części pleców wyczarowywał nowy – modnego kroju, a w wycięte miejsce wstawiał łatę z innego materiału, której i tak pod modną samodziałową marynarką nie było widać”.

Krawcy bywali wprawdzie chimeryczni, ale Lolek znalazł idealnego specjalistę. Działał bowiem w Warszawie nie jaki Bitkowski, który bez dyskusji brał pod uwagę wszelkie sugestie klientów.

„W przeciwieństwie do głupiej i niczym nie uzasadnionej zarozumiałości wszystkich na świecie krawców – entuzjazmował się Tyrmand – niepytany nigdy nie wypowiadał swego zdania, ani nie dziwił się niczemu. (…) Gdybym powiedział mu: »Panie Bitkowski, zrobi mi pan spodnie z tej szarej gabardyny, tylko na lewym kolanie nie zapomni pan wstawić dużej, żółtej łaty…« – wtedy Bitkowski odpowiedziałby bez chwili wahania i krzty zdziwienia: »Tak jest, panie Tyrmand, to może nawet ładnie wyglądać…« – i zrobiłby według zamówienia. Ta wzniosłość krawieckiego charakteru zadecydowała o karierze Bitkowskiego. (…) Wykonując bez szemrania wszystkie nasze kaprysy, Bitkowski nauczył się mnóstwo, zdobył sobie klientelę, którą ściągnęliśmy mu obficie ze środowisk muzyków jazzowych, sportowców, hulaszczej inicjatywy prywatnej, dziennikarzy, bokserów, czarnogiełdziarzy, aktorów, pływaków, światowych alkoholików, »cyganerii urzędniczej«, a nawet – z początku – dyplomacji”.

Problem stanowiły również koszule, rzadko można było bowiem kupić coś naprawdę oryginalnego. Ale Lolek i na to znalazł sposób, a pomógł mu kolejny stołeczny fachowiec, niejaki Dyszkiewicz.

„Przyniosłem (…) groszową, tandetną koszulę kupioną w domu towarowym za nędzne 30 złotych. Materiał dość mocny, robota ohydna, straganiarska, klasyczny przykład brzydactwa tak zwanej masowej produkcji; natomiast wzorek jest znośny – niebieskie paseczki na białym tle, niezbyt wulgarne. (…) Usiedliśmy tedy z panem Dyszkiewiczem do szczegółowego, długotrwałego, drobiazgowego omówienia modelu, w atmosferze wyszukanej grzeczności – rozważaliśmy różne koncepcje kroju, rysowaliśmy, zastanawialiśmy się nad każdym paseczkiem i każdym guziczkiem”.

Pierwsze pary kolorowych skarpet przywiózł Leopoldowi z Moskwy (!) Eryk Lipiński. Miały pasiasty wzór: czerwone, zielone, pomarańczowe, czarne. Lipiński dołączył do nich paragon z sowieckiego sklepu. Dzięki temu Tyrmand mógł twierdzić, że „jego skarpety są jak najbardziej ideologicznie słuszne, bo kupione w Moskwie”.

Skarpety wymagały odpowiedniego wyeksponowania, zatem pan Leopold nosił zbyt krótkie spodnie. Do tego do chodziły dobrej jakości marynarka, koszula z kołnierzykiem na guziczki (po przeróbkach Dyszkiewicza) i właściwy krawat. Tyrmand nie nosił jednak krawatów z palmami (aluzji do atolu Bikini, gdzie przeprowadzano próby jądrowe), cenił bowiem stonowaną kontestację. Elegancki mężczyzna powinien bywać w modnych miejscach: w kawiarni Czytelnika, w Kameralnej czy na basenie Legii. Tyrmand unikał alkoholu, w zamian cenił niekończące się dyskusje o polityce, literaturze i sztuce.

„Lolo chętnie sprawiał wrażenie erudyty – wspominał Konwicki. – Ale ja przez 10 lat nie widziałem Lolka z książką w ręku. Wydaje mi się, że w młodości Tyrmand, tak jak każdy z naszej generacji, pochłonął wszystkie lektury, jakie nam, naszemu etosowi były przypisane. Później już chyba poprzestał na tak zwanym »oczytaniu skrzydełkowym«, to znaczy zaglądał na skrzydełka obwolut książkowych, gdzie wydawcy zwykle podawali streszczenie tomu. Jednakże fenomenalna pamięć i wrodzona bystrość pozwalały Lolkowi zapuszczać się w najbardziej ryzykowne dysputy erudycyjne”. (…)

Fragment książki Sławomira Kopra „Skandaliści PRL”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda. Skróty pochodzą od redakcji.

SKANDALIŚCI PRL Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2025

SKANDALIŚCI PRL Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2025

„Nie był wcale pajacem, a człowiekiem szalenie serio – mówiła druga żona Leopolda Tyrmanda, Barbara Hoff. – Przede wszystkim niesamowicie pracowitą mrówką. Zorganizowaną, poukładaną, systematyczną i pedantyczną. Wstawał co dziennie o 6 rano, w ogóle mało sypiał, cierpiał na bezsenność – nie spał, gdy się kładłam, dawno był już na nogach, gdy wstawałam. Pisał codziennie od 7 do 12, potem wychodził do kawiarni Czytelnika, na obiad do Literatów, czasem jeszcze na korty, na tenis. Wieczorami – goście, kino, teatr, kolacja w Bristolu. Rzeczywiście był skąpy, ale wyłącznie w stosunku do siebie, dla mnie bowiem (…) zamawiał, co tylko chciałam. Dla mnie nie żałował”.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Niezwykła wystawa o Hołdzie Pruskim na Zamku w Malborku
Materiał Promocyjny
VI Krajowe Dni Pola Bratoszewice 2025
Historia Polski
Najlepszy Sobieski w historii kina!
Historia Polski
Jakie tajemnice kryje Las Szpęgawski. Znaleziono ślady Akcji 1005
Historia Polski
Jak zabito ludzi „Bartka”?
Materiał Promocyjny
Cyberprzestępczy biznes coraz bardziej profesjonalny. Jak ochronić firmę
Historia Polski
Stosunki polsko-ukraińskie: protokół rozbieżności
Materiał Promocyjny
Pogodny dzień. Wiatr we włosach. Dookoła woda po horyzont