Na wołomińskiej stacji PKP jest tłoczno. Dochodzi 6.05. Za chwilę na peron wjedzie pociąg relacji Małkinia–Warszawa Wileńska, który zawiezie do pracy mieszkających blisko stolicy robotników, a także chłoporobotników łączących pracę w zakładach z obowiązkami na niewielkich gospodarstwach rolnych. Pociąg w połowie lat 80. XX w. jest w zasadzie jedynym środkiem transportu, nikt jeszcze nie bierze pod uwagę, że można dojechać do fabryki samochodem. Powód jest prozaiczny – mało kto nim dysponuje.
W pociągu wszystkie miejsca siedzące są zajęte. Znużeni mężczyźni grają w karty i mimo zakazu palą papierosy, zazwyczaj bez filtra. Wydaje się, że nikomu to nie przeszkadza. Kobiety przysypiają. Kilka babin z charakterystycznie zawiązanymi tobołami wiezie do miasta produkty spożywcze. Z pak widać wystające pokrywki baniek z mlekiem i fragmenty kartonowych foremek z jajami. Tobołki pachną kiełbasą i mięsem, a cały pociąg kiepskim tytoniem, zastarzałym potem i przetrawionym alkoholem.
Na pomoście łączącym przedziały też sporo podróżnych. Nie przeszkadza to dwóm mężczyznom o ściągniętych, zmęczonych twarzach w degustacji wódki czystej z czerwoną kartką. Jeden z nich sprawnie odbija flaszkę i – jak zapisał w dzienniku Kazimierz Orłoś – „na ogół piją prosto z butelki – są tacy, którzy wlewają sobie do gardła i nawet grdyka im nie drgnie”. Każdy z podróżnych złapał po jednym długim łyku i flaszka została opróżniona. Odprężyli się. Twarze się rozprostowały, pojawiło się zadowolenie, nieśmiałe uśmiechy, rozmowa. Jeszcze tylko zapalić po długim klubowym. Zaraz pociąg wjedzie na Dworzec Wileński i trzeba będzie pędzić do roboty.
Czytaj więcej
Jakoś trzeba było się ratować w gospodarce niedoborów. Na problemach z zaopatrzeniem korzystali przedsiębiorczy Polacy, którzy zastępowali centrale handlu zagranicznego i uzupełniali braki. Przy okazji można było dobrze zarobić.
Nasi degustatorzy to niejedyni, którzy wzmacniali się przed pracą. Jeśli ktoś nie był przygotowany, wszak o 6 rano wódkę można kupić jedynie na tzw. mecie, ma jeszcze szansę na „setkę” w przejściu podziemnym. Nie taką, do jakich przyzwyczaił nas dzisiejszy przemysł alkoholowy, ale bliską standardom Bazaru Różyckiego. W przejściu bowiem można kupić... wódkę na szklanki. Starsze kobiety, na których twarzach widać lata doświadczeń nie tylko alkoholowych, w blaszanych nakrytych dyktą koszach na śmieci ukrywają butelki. Potrzebujący podaje odliczone pieniądze, a sprzedawczyni na zaimprowizowanym stole napełnia brudną szklankę – jeden pije po drugim, nie ma jak umyć naczynia. Szybkie odchylenie głowy, wódka wlewa się do żołądka, papieros popularny i można biec do obowiązków służbowych. Bo jak to mówią budowlańcy: „po szklanie i na rusztowanie”.