Panie Jerzy, los pozwolił panu przeżyć doświadczenie Powstania Warszawskiego z zupełnie niezwykłej perspektywy ośmioletniego dziecka. Wyobrażam sobie, że tak wielkie wydarzenie widziane oczami małego chłopca musiało utrwalić się inaczej niż w pamięci dorosłych świadków. Jak zatem wyglądają pańskie wspomnienia?
Sam nie wiem, czy te różnice są aż tak wielkie. Ekstremalnie trudny czas powstania nie oszczędzał nikogo i dzieci stawały w obliczu dokładnie takich samych wyzwań oraz problemów jak ludzie dorośli. Pamiętam, jak kolosalnym zmartwieniem było zdobycie zwykłej, zdatnej do picia wody. A przecież o ile człowiek jest w stanie przetrwać przez dłuższy czas bez jedzenia, o tyle bez wody mu się to z pewnością nie uda. Dlatego już na początku powstania mój ojciec wraz z pozostałymi mężczyznami z kamienicy przy ul. Złotej 63, w której zastało nas powstanie, zaangażowali się w proces kopania studni. Po długich godzinach żmudnej pracy zobaczyliśmy wreszcie w mrocznej czeluści mętną ciemnożółtą wodę. Wpadliśmy w taką euforię, jakbyśmy odkryli mityczną Fontannę Młodości! Kobiety ostrożnie wydobywały ten „skarb” na powierzchnię, a następnie poprzez metodyczne wielokrotne przelewanie wody do słoików stopniowo pozbywały się mulistej zawiesiny i pozyskiwały ciecz zdatną do spożycia. Rzecz jasna nie było tej wody w zawrotnych ilościach, a zatem musieliśmy przez cały czas bardzo ją oszczędzać. Jeżeli zaś chodzi o jedzenie… to nie pamiętam dosłownie nic. Czarna dziura. Co jedliśmy i czy cokolwiek w ogóle? Naprawdę nie pamiętam. To bardzo zastanawiające. Jest to tym bardziej paradoksalne, że w gruncie rzeczy 1 sierpnia ja i moi rodzice znaleźliśmy się w Warszawie właśnie ze względów „żywieniowych”. Tego dnia przyjechaliśmy z Mszczonowa, gdzie mieszkaliśmy, aby dostarczyć prowiant ze wsi dziadkom oraz mojej starszej siostrze Mirce, która uczyła się w stolicy na tajnych kompletach. Wybuch walk zastał nas w domu dziadków przy ul. Złotej i nie mogliśmy już tego lokalu opuścić. Początkowy tumult na ulicy wzbudził w nas lęk przed kolejną niemiecką akcją w rodzaju łapanki, ale szybko zjawiły się koleżanki siostry, które przekazały nam informację o wybuchu powstania. Dziewczęta natychmiast zasiadły do maszyny do szycia i zabrały się za przygotowywanie powstańczych opasek. Dzisiaj przy okazji dzielenia się moimi wspomnieniami często zdarza mi się od rozmówców usłyszeć opinię, że mieliśmy strasznego pecha. Ja jednak prezentuję inny punkt widzenia. Mieliśmy wiele szczęścia, gdyż wszyscy członkowie naszej rodziny przeżyli. Ze spokojnym sumieniem i z pełną odpowiedzialnością mogę więc stwierdzić, że możliwość oglądania na własne oczy tych historycznych dni postrzegam w kategoriach wielkiego zaszczytu, a pierwsze przepełnione entuzjazmem i nadzieją na zwycięstwo oraz wolność momenty były po prostu piękne.
Które ze wspomnień z tych historycznych dni jest zatem najsilniejsze?
Chwile, w których najmocniej otarłem się o śmierć. Wydarzyły się one podczas naszego uczestnictwa we mszy świętej, celebrowanej w dawnym kinie Palladium. Do wzięcia udziału w liturgii zaprosił nas znajomy powstaniec, porucznik Jerzy Ochrymowicz ps. Odrowąż. Zaproponował, że nas tam zaprowadzi, i już po chwili cała nasza piątka – porucznik, rodzice, siostra i ja – brnęła mocno pochylona nad rowami wykopanymi wzdłuż ul. Złotej. Nad naszymi głowami trwał przecież nieustanny ostrzał, a w pobliżu znajdowały się okryte złą sławą pod tym względem Aleje Jerozolimskie! Po Eucharystii musieliśmy wrócić tą samą przerażającą trasą. Po drodze spotkaliśmy pilnującego posterunku żołnierza AK z karabinem, którego porucznik „Odrowąż” zagadnął: „Co nowego?”. „A nic, panie poruczniku, spuścili parę pigułek [bomb lub pocisków]” – odpowiedział tamten swobodnie, jakby to zupełnie nic nie znaczyło. Bardzo mi ta jego (zapewne odrobinę pozorna) harda, zadziorna i nieustraszona postawa zaimponowała.
Jerzy Mirecki, świadek Powstania Warszawskiego, autor książki „Dzieci ’44”