Jerzy Mirecki: Przeżyć powstanie było zaszczytem

„Wybuch walk zastał nas w domu dziadków przy ul. Złotej i nie mogliśmy już tego lokalu opuścić. Pamiętam, jak kolosalnym zmartwieniem było zdobycie zwykłej, zdatnej do picia wody” – mówi Jerzy Mirecki, świadek Powstania Warszawskiego, autor książki „Dzieci ’44”.

Publikacja: 15.08.2024 21:00

Po kapitulacji Powstania Warszawskiego pan Jerzy wraz z rodziną – podobnie jak inni mieszkańcy stoli

Po kapitulacji Powstania Warszawskiego pan Jerzy wraz z rodziną – podobnie jak inni mieszkańcy stolicy – trafił do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie

Foto: Ze zbiorów Muzeum Warszawy

Panie Jerzy, los pozwolił panu przeżyć doświadczenie Powstania Warszawskiego z zupełnie niezwykłej perspektywy ośmioletniego dziecka. Wyobrażam sobie, że tak wielkie wydarzenie widziane oczami małego chłopca musiało utrwalić się inaczej niż w pamięci dorosłych świadków. Jak zatem wyglądają pańskie wspomnienia?

Sam nie wiem, czy te różnice są aż tak wielkie. Ekstremalnie trudny czas powstania nie oszczędzał nikogo i dzieci stawały w obliczu dokładnie takich samych wyzwań oraz problemów jak ludzie dorośli. Pamiętam, jak kolosalnym zmartwieniem było zdobycie zwykłej, zdatnej do picia wody. A przecież o ile człowiek jest w stanie przetrwać przez dłuższy czas bez jedzenia, o tyle bez wody mu się to z pewnością nie uda. Dlatego już na początku powstania mój ojciec wraz z pozostałymi mężczyznami z kamienicy przy ul. Złotej 63, w której zastało nas powstanie, zaangażowali się w proces kopania studni. Po długich godzinach żmudnej pracy zobaczyliśmy wreszcie w mrocznej czeluści mętną ciemnożółtą wodę. Wpadliśmy w taką euforię, jakbyśmy odkryli mityczną Fontannę Młodości! Kobiety ostrożnie wydobywały ten „skarb” na powierzchnię, a następnie poprzez metodyczne wielokrotne przelewanie wody do słoików stopniowo pozbywały się mulistej zawiesiny i pozyskiwały ciecz zdatną do spożycia. Rzecz jasna nie było tej wody w zawrotnych ilościach, a zatem musieliśmy przez cały czas bardzo ją oszczędzać. Jeżeli zaś chodzi o jedzenie… to nie pamiętam dosłownie nic. Czarna dziura. Co jedliśmy i czy cokolwiek w ogóle? Naprawdę nie pamiętam. To bardzo zastanawiające. Jest to tym bardziej paradoksalne, że w gruncie rzeczy 1 sierpnia ja i moi rodzice znaleźliśmy się w Warszawie właśnie ze względów „żywieniowych”. Tego dnia przyjechaliśmy z Mszczonowa, gdzie mieszkaliśmy, aby dostarczyć prowiant ze wsi dziadkom oraz mojej starszej siostrze Mirce, która uczyła się w stolicy na tajnych kompletach. Wybuch walk zastał nas w domu dziadków przy ul. Złotej i nie mogliśmy już tego lokalu opuścić. Początkowy tumult na ulicy wzbudził w nas lęk przed kolejną niemiecką akcją w rodzaju łapanki, ale szybko zjawiły się koleżanki siostry, które przekazały nam informację o wybuchu powstania. Dziewczęta natychmiast zasiadły do maszyny do szycia i zabrały się za przygotowywanie powstańczych opasek. Dzisiaj przy okazji dzielenia się moimi wspomnieniami często zdarza mi się od rozmówców usłyszeć opinię, że mieliśmy strasznego pecha. Ja jednak prezentuję inny punkt widzenia. Mieliśmy wiele szczęścia, gdyż wszyscy członkowie naszej rodziny przeżyli. Ze spokojnym sumieniem i z pełną odpowiedzialnością mogę więc stwierdzić, że możliwość oglądania na własne oczy tych historycznych dni postrzegam w kategoriach wielkiego zaszczytu, a pierwsze przepełnione entuzjazmem i nadzieją na zwycięstwo oraz wolność momenty były po prostu piękne.

Które ze wspomnień z tych historycznych dni jest zatem najsilniejsze?

Chwile, w których najmocniej otarłem się o śmierć. Wydarzyły się one podczas naszego uczestnictwa we mszy świętej, celebrowanej w dawnym kinie Palladium. Do wzięcia udziału w liturgii zaprosił nas znajomy powstaniec, porucznik Jerzy Ochrymowicz ps. Odrowąż. Zaproponował, że nas tam zaprowadzi, i już po chwili cała nasza piątka – porucznik, rodzice, siostra i ja – brnęła mocno pochylona nad rowami wykopanymi wzdłuż ul. Złotej. Nad naszymi głowami trwał przecież nieustanny ostrzał, a w pobliżu znajdowały się okryte złą sławą pod tym względem Aleje Jerozolimskie! Po Eucharystii musieliśmy wrócić tą samą przerażającą trasą. Po drodze spotkaliśmy pilnującego posterunku żołnierza AK z karabinem, którego porucznik „Odrowąż” zagadnął: „Co nowego?”. „A nic, panie poruczniku, spuścili parę pigułek [bomb lub pocisków]” – odpowiedział tamten swobodnie, jakby to zupełnie nic nie znaczyło. Bardzo mi ta jego (zapewne odrobinę pozorna) harda, zadziorna i nieustraszona postawa zaimponowała.

Jerzy Mirecki, świadek Powstania Warszawskiego, autor książki „Dzieci ’44”

Jerzy Mirecki, świadek Powstania Warszawskiego, autor książki „Dzieci ’44”

Zofia Brzezińska

Domyślam się, że sceneria rozgrywających się wokół walk musiała mocno działać na chłopięcą wyobraźnię. A czy ośmiolatek – podobnie jak niektórzy starsi koledzy – marzył już o tym, aby wraz z powstańcami stanąć do boju o wyzwolenie Warszawy?

Nie, na szczęście dla mojego bezpieczeństwa i dla nerwów moich rodziców oraz dziadków, nie miałem takich fantazji. Nie znaczy to jednak, że nie interesowałem się tym, co się w naszym otoczeniu dzieje. Gdy tylko nadarzyła się okazja, to znaczy spokojna, wolna od nalotów chwila, wierciłem dziurę w brzuchu mojemu ojcu lub któremuś z sąsiadów, aby zabrał mnie na strych, skąd można było dokładnie zobaczyć płonącą Warszawę. Najmocniej w mojej pamięci utrwaliła się zagłada sąsiedniej kamienicy. Z otworów okiennych buchały płomienie, a czarny dym zasłaniał niebo, jakby był środek nocy. Wstrząsający, tragiczny i niezapomniany obraz! Pamiętam też, że dorośli krzywo patrzyli na te moje obserwatorskie zapędy. Denerwowali się zwłaszcza wtedy, gdy wychodziłem na balkon, który – według nich – mógł w każdej chwili się zawalić. Jeszcze słyszę wołanie sąsiada: „Jurek, nie stój na balkonie, bo może się urwać!”. Muszę przyznać, że do dzisiaj odczuwam pewien opór przed wychodzeniem na stare balkony.

Po kapitulacji zrywu pańska rodzina musiała opuścić miasto…

Tuż po kapitulacji do naszego mieszkania wtargnęło dwóch żołnierzy niemieckich. Zamarliśmy z przerażenia, gdyż chociaż walki oficjalnie dobiegły już końca i podpisano zawieszenie broni, to wcale nie byliśmy pewni, czy Niemcy nie zrobią nam krzywdy. Z czasów okupacji oraz powstania pamiętaliśmy bardzo dobrze, do czego ci ludzie byli zdolni. Żołnierze jednak zostawili nas w spokoju, zajęli się natomiast plądrowaniem domu. W największy zachwyt wprawiła ich butelka wódki, którą odkryli na pianinie. Chwycili ją i wybiegli uradowani jak dzieci. My tymczasem rozpoczęliśmy przygotowania do wyjścia do obozu wraz z całą ludnością cywilną. Chociaż cieszyliśmy się z tego, że Niemcy nas oszczędzili, to nie mogliśmy pozbyć się uczucia smutku i przygnębienia, jakie wywołała w nas wiadomość o kapitulacji. Te emocje dzieliliśmy chyba ze wszystkimi warszawiakami, gdyż rozpacz po klęsce była powszechna. Dorośli otwarcie płakali, a dzieci doskonale rozumiały tym razem dlaczego. Co prawda mnie powód do płaczu trafił się zupełnie „poważny”. W krytycznym momencie opuszczania mieszkania zapomniałem zabrać ze sobą ukochaną maskotkę, małpkę Małgośkę. Wiem, że z dzisiejszej perspektywy taka „tragedia” może wydawać się śmieszna, absurdalna czy wręcz irytująca, ale dla mnie to wówczas naprawdę była ogromna przykrość i strata! Jak więc widać, optyka dziecka autentycznie pozwala na niektóre sprawy spojrzeć inaczej.

Udaliście się – wraz z innymi mieszkańcami Warszawy – do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie. Jak wspomina pan tamto okryte złą sławą miejsce?

W Pruszkowie spaliśmy wszyscy w ogromnej sali przemysłowej na betonowej posadzce. Na szczęście moja mama przezornie zabrała z mieszkania kawałek futerka, na którym spaliśmy wraz z siostrą. Pozostałe osoby mościły sobie posłania z własnych tobołków, ubrań, paczek. Oprócz „przywileju” spania na futerku spotkała nas tam też jeszcze jedna wspaniała niespodzianka – ciepła zupa! W Pruszkowie nie zostaliśmy jednak długo. Po dwóch dniach ojciec wpadł na pomysł, jak nas stamtąd wydostać. Udał się do komendantury obozu wraz z dokumentem poświadczającym, że jesteśmy mieszkańcami Mszczonowa, a przecież obóz w Pruszkowie przeznaczony był tylko dla ludności warszawskiej. Niemcy uhonorowali ten dokument i zezwolili naszej rodzinie na opuszczenie obozu. Udało nam się nawet na tej podstawie wydostać z Pruszkowa dziadków, chociaż oni akurat pochodzili z Warszawy. Niestety, dramatyczne przeżycia wojenne bardzo nadszarpnęły zdrowie mojego dziadka. Zmarł w grudniu 1944 r. Nie doczekał wyzwolenia.

Pańska książka „Dzieci ’44” zawiera 48 poruszających relacji. Wyobrażam sobie, jakim wyzwaniem dla pana – również w sensie emocjonalnym – okazało się dotarcie do każdego rozmówcy i wysłuchanie wspomnień, które tak mocno rezonują z pana własnymi. Czy to właśnie pańska potrzeba podzielenia się z potomnością swoimi przeżyciami okazała się impulsem, który doprowadził pana do podjęcia się tego zadania? Czy też może inspiracja napłynęła z innej strony?

Nieskromnie przyznam, że rzeczywiście solidnie się nad „Dziećmi ’44” napracowałem. Z każdym ze wspaniałych autorów wspomnień miałem zaszczyt i przyjemność rozmawiać osobiście. Głos zabrały osoby rozsiane po całym globie, a zatem w celu zebrania materiałów musiałem odbyć sporo podróży po świecie. Przemierzyłem wzdłuż i wszerz Polskę, Europę, Stany Zjednoczone, Kanadę, a nawet Argentynę! Nic dziwnego, że napisanie książki zajęło mi aż dziesięć lat! Co ciekawe, pierwszą opowieść do mojej publikacji pozyskałem zupełnie nieświadomie. Było to w roku 1976, kiedy to jakakolwiek twórczość literacka nawet mi się jeszcze nie śniła. Podczas wizyty u przyjaciół w Libii zupełnie przypadkiem poznałem panią Halinę Kwiatkowską, z którą łączyło mnie więcej, niż na początku sądziłem. Gdy rozmowa zeszła na tematy powstańcze, wspomniałem o ogromnej bombie, która spadła na nasze podwórko, ale na szczęście nie wybuchła. Wyprodukowano z niej 2000 powstańczych granatów. Wówczas starsza pani zawołała ze wzruszeniem: „Panie Jurku, to ja własnymi rękami robiłam te granaty!”. Gdy to usłyszałem, dosłownie zaniemówiłem. Jakiż to kaprys losu – musiałem pokonać tysiące kilometrów i dotrzeć na inny kontynent, aby poznać bohaterską sąsiadkę, która z narażeniem życia produkowała granaty z mojej „znajomej” bomby. Wtedy po raz pierwszy naszła mnie myśl, jak wiele takich niesamowitych ludzi i drzemiących w nich historii żyje w różnych zakątkach świata. Pomyślałem, jak fascynującym doświadczeniem byłoby ich wszystkich poznać, wysłuchać, zrozumieć. I tak właśnie zrodziło się moje marzenie napisania książki o dzieciach powstania.

Młodzi chłopcy w czasie powstańczych walk. Warszawa, sierpień–wrzesień 1944 r.

Młodzi chłopcy w czasie powstańczych walk. Warszawa, sierpień–wrzesień 1944 r.

Krzysztof Chojnacki/East News

Żadna z przedstawionych w książce relacji nie pozostawia czytelnika obojętnym. Każda z nich to wstrząsające świadectwo ludzkiego okrucieństwa i tragicznego bezsensu wojny, ale również zdolności do niebywałego heroizmu i gorącego umiłowania życia, o które nawet dziecko jest gotowe walczyć za wszelką cenę. Czy któraś z tych opowieści jest panu szczególnie bliska?

Każda z nich jest dla mnie ważna i bezcenna, ale jest wśród nich jedna, która różni się od pozostałych pewną cechą. Niemal wszyscy moi rozmówcy bardzo chętnie dzielili się ze mną swoimi przeżyciami, chociaż niektóre z nich są wyjątkowo tragiczne. Jedynym człowiekiem, którego nie mogłem doprosić się o rozmowę, był mój przyjaciel Andrzej Rekść-Raubo (syn pani Haliny, która robiła granaty). Ewidentnie nie chciał wracać do tematu powstania. Możliwe, że przeżyta wówczas trauma spowodowała u niego silną blokadę wewnętrzną, która znacząco utrudniała mu wspominanie tamtego okresu. Ale po pierwsze, zależało mi bardzo, aby te niewidzialne okowy z siebie zrzucił, a po drugie – chciałem wysłuchać jego relacji. Fakt, że opisanie lub opowiedzenie, czyli symboliczne „wyrzucenie” z siebie nawet największych okropności, ma działanie terapeutyczne, jest już dziś powszechnie dostępną wiedzą. Sprawdziło się to również w przypadku mojego przyjaciela. Kiedy wreszcie udało mi się po długich perswazjach doprowadzić do tego, że Andrzej otworzył się przede mną i podzielił swoimi przeżyciami, byłem z siebie niezmiernie dumny. Cieszyłem się nie tylko ze zdobytego materiału, ale przede wszystkim z tego, że – w co bardzo chciałbym wierzyć – dopomogłem wówczas Andrzejowi wkroczyć na ścieżkę, która finalnie doprowadzi go do uleczenia ran. Z pewnością blizny jednak zostaną na zawsze – jak u każdego z nas.

Piękną ilustracją książki „Dzieci ’44” stał się musical „Dzieci Powstania ’44” Alternatywnego Teatru Tańca i Studia Musicalowego LUZ, wykreowany na jej kanwie. To niesamowite przedstawienie w reżyserii Joanny Woszczyńskiej skierowane jest do widza w każdym wieku i stanowi wyjątkowy hołd dla dzieci powstania, a także kultywuje pamięć o nich wśród współczesnych Polaków. Jakie emocje towarzyszyły panu podczas oglądania tego spektaklu?

Co tu kryć… łzy kręciły mi się w oczach często i gęsto. Ten obraz stanowi dla mnie żywe i wciąż aktualne zaproszenie do powrotu w moją własną przeszłość. W zachwyt wprawiało mnie też zaangażowanie i pasja młodych utalentowanych artystów, którzy tak fenomenalnie potrafili wczuć się w realia życia oraz mentalność swoich rówieśników sprzed dekad. Doceniam ciężką pracę wszystkich twórców tego dzieła oraz czuję się dumny i zaszczycony, że to właśnie moja książka stała się fundamentem, na którym wyrosła tak niezwykła sztuka. Oby owocowała ona jak najdłużej, utrwalając pamięć o bohaterach powstania oraz przypominając naszemu społeczeństwu o istnieniu wartości, które w dzisiejszym świecie coraz częściej spychane są na margines.

Panie Jerzy, los pozwolił panu przeżyć doświadczenie Powstania Warszawskiego z zupełnie niezwykłej perspektywy ośmioletniego dziecka. Wyobrażam sobie, że tak wielkie wydarzenie widziane oczami małego chłopca musiało utrwalić się inaczej niż w pamięci dorosłych świadków. Jak zatem wyglądają pańskie wspomnienia?

Sam nie wiem, czy te różnice są aż tak wielkie. Ekstremalnie trudny czas powstania nie oszczędzał nikogo i dzieci stawały w obliczu dokładnie takich samych wyzwań oraz problemów jak ludzie dorośli. Pamiętam, jak kolosalnym zmartwieniem było zdobycie zwykłej, zdatnej do picia wody. A przecież o ile człowiek jest w stanie przetrwać przez dłuższy czas bez jedzenia, o tyle bez wody mu się to z pewnością nie uda. Dlatego już na początku powstania mój ojciec wraz z pozostałymi mężczyznami z kamienicy przy ul. Złotej 63, w której zastało nas powstanie, zaangażowali się w proces kopania studni. Po długich godzinach żmudnej pracy zobaczyliśmy wreszcie w mrocznej czeluści mętną ciemnożółtą wodę. Wpadliśmy w taką euforię, jakbyśmy odkryli mityczną Fontannę Młodości! Kobiety ostrożnie wydobywały ten „skarb” na powierzchnię, a następnie poprzez metodyczne wielokrotne przelewanie wody do słoików stopniowo pozbywały się mulistej zawiesiny i pozyskiwały ciecz zdatną do spożycia. Rzecz jasna nie było tej wody w zawrotnych ilościach, a zatem musieliśmy przez cały czas bardzo ją oszczędzać. Jeżeli zaś chodzi o jedzenie… to nie pamiętam dosłownie nic. Czarna dziura. Co jedliśmy i czy cokolwiek w ogóle? Naprawdę nie pamiętam. To bardzo zastanawiające. Jest to tym bardziej paradoksalne, że w gruncie rzeczy 1 sierpnia ja i moi rodzice znaleźliśmy się w Warszawie właśnie ze względów „żywieniowych”. Tego dnia przyjechaliśmy z Mszczonowa, gdzie mieszkaliśmy, aby dostarczyć prowiant ze wsi dziadkom oraz mojej starszej siostrze Mirce, która uczyła się w stolicy na tajnych kompletach. Wybuch walk zastał nas w domu dziadków przy ul. Złotej i nie mogliśmy już tego lokalu opuścić. Początkowy tumult na ulicy wzbudził w nas lęk przed kolejną niemiecką akcją w rodzaju łapanki, ale szybko zjawiły się koleżanki siostry, które przekazały nam informację o wybuchu powstania. Dziewczęta natychmiast zasiadły do maszyny do szycia i zabrały się za przygotowywanie powstańczych opasek. Dzisiaj przy okazji dzielenia się moimi wspomnieniami często zdarza mi się od rozmówców usłyszeć opinię, że mieliśmy strasznego pecha. Ja jednak prezentuję inny punkt widzenia. Mieliśmy wiele szczęścia, gdyż wszyscy członkowie naszej rodziny przeżyli. Ze spokojnym sumieniem i z pełną odpowiedzialnością mogę więc stwierdzić, że możliwość oglądania na własne oczy tych historycznych dni postrzegam w kategoriach wielkiego zaszczytu, a pierwsze przepełnione entuzjazmem i nadzieją na zwycięstwo oraz wolność momenty były po prostu piękne.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Paweł Łepkowski: Nigdy nie wolno tracić nadziei
Historia Polski
Zwiedzanie polskich zabytków techniki. Dzieje krakowskich mostów, część II
Historia Polski
Gdzie są dzieła sztuki i wyposażenie wnętrz z MS „Piłsudski”?
Historia Polski
Odważyli się rzucić wyzwanie Moskwie
Materiał Promocyjny
Energetycznych wyspiarzy będzie przybywać
Historia Polski
Pochowają 700 ofiar z „doliny śmierci”