Pani Krystyno, przyszła pani na świat w rodzinie inteligenckiej, w sielskim majątku w Wagańcu koło Nieszawy na Kujawach, w którym spędziła pani bezpieczne i szczęśliwe dzieciństwo, brutalnie przerwane przez wybuch II wojny światowej. Jak wyglądała metamorfoza panny z dobrego domu w żołnierza Polski podziemnej?
Przeistoczenie „jaśnie panienki Krysi”, jak zwracano się do mnie w dzieciństwie, w sanitariuszkę AK „Marzenkę” rozpoczęło się wraz z pierwszymi bombami, jakie we wrześniu 1939 r. spadły na moją ojczyznę. Rozbiły one w proch cały mój mały ukochany świat. Strata niezwykle urokliwego dworku, z którego oczywiście natychmiast wyrzucili nas łasi na wszystkie atrakcyjne nieruchomości Polaków Niemcy, stanowiła i tak najmniejszą z nich. Nadal przecież byliśmy razem. Miałam przy sobie rodziców, a także siostrę Janinę i brata Jacka. Brakowało jedynie najstarszego brata Juliana, który znajdował się już wówczas w obozie jenieckim. Wkrótce jednak i nasza pozostająca na wolności rodzina zaczęła się rozpadać…
Czytaj więcej
1 sierpnia obchodzimy 79 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. W godzinę „W” mieszkańcy Warsz...
Pozbawieni domu i skazani wraz z tysiącami rodaków na przesiedlenie do Generalnej Guberni zaczęliśmy zastanawiać się, jak odbyć tę podróż w możliwie bezpieczny sposób. Postanowiliśmy udać się do Warszawy, gdzie mieszkały aż trzy moje ciotki – siostry mamy. Byliśmy pewni, że nie odmówią nam schronienia. Okazało się, że aby przekroczyć granicę między terenami włączonymi do Rzeszy a GG, będziemy potrzebować przepustki. Janina i Jacek zdecydowali się na nią nie czekać. Jako starsi ode mnie, młodzi i silni nastolatkowie, obawiali się, że podzielą los młodzieży masowo wywożonej do Niemiec na roboty przymusowe. Pod osłoną nocy przeszli przez zieloną granicę i szczęśliwie dotarli do stolicy. Nie pozostało nam nic innego, jak podążyć ich śladem. Niestety, zanim naszej rodzinie dane było znów się połączyć, doszło do tragedii. Mój tata wybrał się na posterunek Gestapo we Włocławku, aby odebrać dla mnie, mamy i siebie wspomniane przepustki. Akurat gdy przebywał w tym budynku, przysłano tam listę przedstawicieli okolicznej polskiej inteligencji, których rozkazano aresztować. Na pierwszym miejscu figurował mój ojciec – Julian Antoni Myszkowski, inżynier rolnictwa. Śmiejący się cynicznie gestapowiec oznajmił mu, że „ma dzisiaj pecha”. Oczywiście został zatrzymany na miejscu. Gdy długo nie wracał, poszłyśmy z mamą na posterunek Gestapo, by sprawdzić, co się stało. To był sam początek okupacji i nikt jeszcze nie miał świadomości, czym właściwie jest Gestapo i do jakich potworności jest zdolne. Moja mądra mama miała jednak intuicję. Przed bramą posterunku zaproponowała, abym to ja sama weszła do środka. Liczyła, że dziecku nie stanie się żadna krzywda. Rzeczywiście wpuszczono mnie do celi ojca bez większych przeszkód. Na moich oczach jednak bezceremonialnie zrzucono ze schodów inną kobietę, która też widocznie przyszła zapytać o los jakiegoś aresztowanego krewnego. Gdy pod koniec pełnego emocji spotkania z ojcem pilnujący nas gestapowiec zapowiedział, że mój tata „pojedzie teraz do obozu uczyć się niemieckiej kultury”, nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Co to jest za kultura, która pozwala na takie traktowanie słabych i bezbronnych kobiet?!
Było to moje ostatnie spotkanie z tatą. Zmarł w obozie Mauthausen w listopadzie 1940 r. Urzędowe pismo sucho poinformowało nas, że przyczyną zgonu był zawał serca. Brakuje mi słów, aby opisać rozpacz mamy po otrzymaniu tej tragicznej informacji. Dodatkowo gnębiło ją całkiem nieuzasadnione poczucie winy. Otóż mama, jako pracownica Czerwonego Krzyża, często przychodziła na Gestapo i przynosiła więźniom zupę. Na przepustce miała wpisane swoje nazwisko plus dwie osoby do pomocy. Kilkakrotnie zdarzało się, że wchodziła jednak z jedną, a wychodziła oczywiście z dwiema. Na szczęście Niemcy nie zauważyli tej nieprawidłowości, a mamie udało się w ten sposób uratować z więzienia kilkoro wspaniałych Polaków, w tym dyrektorkę mojej szkoły, panią Degenową. Niestety, męża nie udało się mamie ocalić... Dołączyła do niego kilka miesięcy po jego śmierci. Mama cierpiała na raka trzustki. Nawet teraz jest to jeden z najgroźniejszych nowotworów, o szalenie wysokiej śmiertelności, a co dopiero wtedy! W 1941 r. zostałam już więc zupełną sierotą. Zawalił mi się świat. Wokół panował terror okupanta, a do uczucia żałoby po rodzicach dołączyło pragnienie walki, takiej pomieszanej z rezygnacją desperacji. Pomimo wsparcia rodzeństwa i ciotek czułam, że zostałam zupełnie sama. Pomyślałam sobie: co mam jeszcze do stracenia?