Minispódniczka i kozaki jako bojowy uniform dla kobiet? Ależ tak. Stylizacja, w której celebrytki zapełniają czerwone dywany, bo jako „girlies look" ucieleśnia atawistyczny pęd do młodości, przed 50 laty stanowiła uzbrojenie kobiet. W protestach przeciwko wojnie w Wietnamie, niższym płacom i drobnomieszczańskiemu stylowi życia.
Minispódniczkę wymyśliła brytyjska projektantka Mary Quant, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Choć nożyczki projektantki stateczną spódnicę skróciły zaledwie o szerokość dłoni nad kolanem, to od tej pory spódniczka stawała się coraz krótsza. I prowokowała. Skoro starsza generacja marszczyła brwi, młoda szturmowała butiki. Kiedy w 1963 r. magazyn „Vogue" zamieścił zdjęcia minispódniczek Quant, „Sunday Times" ogłosił „Year of the legs". Modowy wynalazek przyniósł kobietom swobodę ruchów. Rano mogły biec na przystanek, by zdążyć do autobusu wiozącego je do pracy. Wieczorem z eleganckimi dodatkami, torebką, paskiem i szpilkami pojawiały się w pubach i na potańcówkach, budząc dzikie pożądanie mężczyzn. Od hydraulika po profesora uczelni. Dlatego w 1967 r. francuski Senat zabronił kobietom pojawiać się w minispódniczkach na posiedzeniach. Kiedy Claudia Cardinale w maju 1967 r. na audiencji u papieża Pawła VI zjawiła się w minisutannie, sprawą zajął się Watykan. „Minispódniczka deprecjonuje kobiecość" – brzmiał przekaz do wiernych całego świata. W niewielkim mieście Nareto w środkowych Włoszech dziewczętom w mini wręczano na ulicy jabłko, symbol biblijnego grzechu Ewy. Kiedy jednak André Courreges wprowadził rewolucyjny look na paryskie wybiegi haute couture, minispódniczka przeszła na jasną stronę mocy. Stateczne domy mody absolutnym hitem sprzedażowym zapełniały wieszaki i kasy sklepowe. Nawet brytyjski dom królewski zezwolił, by na dworze damska garderoba kończyła się 7 cm nad kolanem. Królowa Elżbieta uhonorowała Mary Quant Orderem Imperium Brytyjskiego za wydatny wkład w zwiększenie brytyjskiego bilansu handlowego. Na uroczystość projektantka przybyła w modowym wynalazku. W Grecji natomiast lewicowy rząd po protestach studentek cofnął pierwotny zakaz noszenia rewolucyjnej mody. Największy jej przeciwnik, minister Pattakos, dał się namówić do udziału w pierwszym „międzynarodowym turnieju minispódniczki". W NRD, bastionie marksistowskiego Graala, jego strażnicy, którzy najpierw potępili mini jako symbol zgniłego kapitalizmu, szybko dali za wygraną. Na co minister spraw wewnętrznych Libanu oświadczył: „Skoro minispódniczka nadaje się do socjalistycznego raju, to i nam nie zaszkodzi". Jej triumfalny pochód przez damskie garderoby wsparł przemysł nylonowy, który rajstopami zastąpił niewygodne i wiecznie odpinające się pończochy.
Wolność seksualna
Tych kilkanaście centymetrów nie tylko przyniosło kobietom swobodę ruchów, ale także wyrażało nową wolność społeczną i seksualną. Dwudziestolatki poczuły, że wreszcie dysponują własnym ciałem. Szczęścia nie musiało im gwarantować ani życie po śmierci, ani seks w małżeństwie. Obecna na rynku od początku dekady pigułka antykoncepcyjna wzmacniała to poczucie. Pozwalała oddzielić seks od prokreacji. Raporty amerykańskiego seksuologa Kinseya, dziś wiadomo, że fryzowane, obnażały kołtuństwo w zachowaniach seksualnych mieszczańskiej klasy średniej. Jeśli mini inkarnowała nową wolność kobiety, to zakładanymi na zmianę jeansami rzucała ona rękawicę światu męskiej dominacji. Za androgenicznością sylwetki i ujednoliceniem ubioru z męskim kryło się żądanie równouprawnienia. Słabo opłacane sekretarki nie chciały już parzać kawy swoim bossom.
Żagiew kobiecej wolności rozniosły w najodleglejsze zakątki zachodniego świata magazyny kobiece i telewizja. Razem z filmem urosły do wehikułów mody i społecznego buntu. W 1965 r. gwiazdy francuskiego kina Brigitte Bardot i Jeanne Moreau, uzbrojone w zniewalającą erotykę, w filmie „Viva Maria" podjęły walkę z południowoamerykańskim dyktatorem. W filmie Fassbindera „Dzieciorób" (1969) wścibski wzrok można było utkwić pod minispódniczką między lekko rozchylonymi nogami Hanny Schygulli. „Czasy się zmieniają" – krzyczał w Berlinie Zachodnim studencki plakat we wściekłych kolorach. „The times they are a changin" – śpiewał idol młodzieży Bob Dylan. „Miałam 7 lat, gdy rozbiłam ulubioną chińską wazę mojej mamy. Uderzyła mnie w twarz. Ale co gorsza, wrzasnęła: Od tej pory nie jesteś moim dzieckiem. Masz mi mówić pani!" – zapamiętała z dzieciństwa Bardot. Przeciwko autorytaryzmowi w każdej postaci i zmurszałym normom społecznym buntowało się pokolenie dwudziestolatek.
Wsparli je solidarnie ich koledzy. Męska rebelia w modzie przejawiała się długością włosów. Te sięgały teraz do ramion i zastąpiły kapelusze. Rebelia kulturowa zaowocowała muzyką beatową, zwaną powszechnie „murzyńską". Jej najważniejsze atrybuty to hałaśliwość i performance. Generacja ojców i matek w Europie pomstowała na Elvisa Presleya, który podczas trasy koncertowej „afrykańskim prymitywizmem" zamienił ich dzieci w „ekstatycznych barbarzyńców", „prowokując córki do czynności seksualnych". Zbuntowanemu pokoleniu nie chodziło jednak tylko o długość fryzury i spódniczki czy ilość decybeli. W Austrii i RFN słuchająca Hendrixa młodzież grała na nosie wstrząśniętym rodzicom z pokolenia Hitlera. Nad Renem powojenne pokolenie, mające być główną siłą w wytwarzaniu produktu krajowego brutto, zadręczało generację ojców niedyskretnymi pytaniami o przeszłość wojenną i tę związaną z latami III Rzeszy. „Moi rodzice żyją jak myszy w klatce. Chcą więcej pieniędzy na nudne rzeczy, większy telewizor czy poduszki do auta. I chcą, byśmy i my tak żyli" – skarżyła się w 1965 r. włoska nastolatka w młodzieżowym piśmie „Mondo Beat".