W 1989 r., gdy upadał komunizm, powstały znakomite warunki dla ludzi z takim dorobkiem opozycyjnym jak pański, żeby rozpocząć błyskotliwą karierę polityczną. W środowisku krakowskiej opozycji antykomunistycznej wyróżniał się pan energią i determinacją potrzebną dla zbudowania własnego zaplecza politycznego. Ludzie, którzy pana znali, wspominają o charyzmie i zdolnościach przywódczych Grzegorza Hajdarowicza. W dodatku był pan zdeklarowanym zwolennikiem poglądów wolnościowych, które w tamtych czasach dopiero się w Polsce wykluwały. Zresztą pozostał im pan wierny przez kolejne trzy dekady. Jednak mimo perspektyw na spektakularną karierę w służbie publicznej porzucił pan politykę dla biznesu. Dlaczego?
Gdy w 1989 r. kandydowałem na posła z ramienia Konfederacji Polski Niepodległej do tzw. sejmu kontraktowego, nie miałem dylematu, jaką drogę wybrać. Wydawało mi się, że udział w życiu politycznym będzie kontynuacją mojej dotychczasowej drogi. W 1990 r., kiedy wygrałem z kandydatem Solidarności w dość spektakularny sposób mandat w Radzie Miasta Krakowa i zostałem radnym, to entuzjastycznie przystąpiłem do działalności politycznej. Niestety, gdzieś po pół roku zacząłem sobie uświadamiać, że muszę wybrać: czy dalej kontynuować obowiązki wymagające choćby nieustannego podróżowania do Warszawy, różnego rodzaju spotkań, czytania wielu dokumentów i przygotowywania uchwał, czy znaleźć inną drogę. Miałem zaledwie 25 lat. Mimo bogatej przeszłości w strukturach podziemnych nie miałem doświadczenia w tego typu pracy. Zacząłem sobie także uświadamiać, że to jest najbardziej odpowiedni moment, aby rozpocząć własną działalność gospodarczą, że zbliża się moment wyboru, jaką drogą mam iść. Nie miałem jakichś specjalnych środków, tylko parę tysięcy dolarów, które zarobiłem w USA. Ich wartość malała z dnia na dzień, bo złotówka się urealniała. Zdawałem sobie sprawę, że w ciągu kilku lat wartość nabywcza tych pieniędzy znacznie w Polsce spadnie. Ponadto obserwowałem skłóconą polską scenę polityczną i bratobójczą walkę w obozie dawnej opozycji – wszystko to odrzucało mnie coraz bardziej od polityki. Zniechęcił mnie też do niej wybór Leszka Moczulskiego. Liczyłem, że KPN stanie się partią wolnorynkową, wolnościową i centroprawicową. On poprowadził ją bardziej w stronę formacji socjaldemokratycznej, co mi kompletnie nie odpowiadało. Polepszanie lub budowanie od nowa „socjalizmu z ludzką twarzą" było „poza moim DNA". Gdyby Moczulski politycznie wybrał kierunek wolnorynkowy, moje losy potoczyłyby się zapewne inaczej. Kiedy jednak wybrał kierunek mi obcy, zrozumiałem, że to droga donikąd i podjąłem decyzję, że dokończę swoją kadencję w Radzie Miasta Krakowa, ale równolegle – w tym samym czasie – rozpocznę jakąś działalność gospodarczą.
Gremi to dwusylabowa nazwa, łatwo i przyjemnie wpadająca w ucho. Skąd się wzięła?
W latach 80. zdobyłem pewne doświadczenie, jak stworzyć i zarządzać komórką opozycyjną zajmującą się dystrybucją wydawnictw podziemnych. Dlatego w 1991 r. zacząłem się zastanawiać z przyjacielem ze studiów i też członkiem KPN Michałem Sieradzanem, czy nie moglibyśmy razem zacząć działalności gospodarczej. On miał te same dylematy, co ja. Uważał, że polityka to będzie dla nas trudna droga i chciał – jak to się mówi kolokwialnie – wejść w świat biznesu. Zastanawialiśmy się nad spółką i jej nazwą. Wtedy była moda na firmy polonijne czy zagraniczne, wszystkie z literą „x". A my uznaliśmy, że zrobimy nazwę od naszych imion. Grzegorz i Michał, czyli Gremi. Tak zostało i trwa już 30 lat.
„A może zajmę się sztuką? Ostatnio namalowałem dwa obrazy”