Modne ciuchy zdobywało się w długich kolejkach w Hofflandzie Barbary Hoff. Droższe sklepy miały Cora, Telimena i luksusowa Moda Polska. Słynęła z pokazów mody, na które zapraszano śmietankę towarzyską. W małych miejscowościach różnorodności nie było i zdarzało się, że całe miasteczka chodziły w takim samym sweterku, który był dostępny w jedynym w mieście sklepie. Handel sprzedawał spodnie chłopięce bez rozporków, bo „dla wykonania rozporka niezbędne jest dodatkowe cięcie, kilka dodatkowych szwów, nadto guzik i dziurka do zapięcia. To obniża wskaźniki ekonomiczne” – usprawiedliwiał się producent. Butów szukało się miesiącami, a wygodne damskie kupowało się za miesięczną pensję w komisach.
Rząd zezwolił w 1972 roku na otwieranie dewizowych rachunków oszczędnościowych i wpłaty dolarów ze źródeł nieudokumentowanych. Szacowano, że w polskich domach jest od 2 do 5 mld dolarów. Dla zdobycia dewiz Bank PKO oferował obywatelom państw zachodnich przesyłanie paczek do Polski.
Np. paczka nr 70 zawierała: trzy paczki herbaty oryginalnej (100 g), 0,5 kg ziarnistej kawy palonej, ekstrakt kawy naturalnej Marago (puszka 50 g), jedną puszkę kakao (454 g), dwie 100-gramowe tabliczki czekolady Wedla i półlitrową puszkę soku grapefruitowego.
Potęga gospodarcza
Propaganda PRL przedstawiała kraj jako dziesiątą potęgę gospodarczą świata. Poczucie sukcesu było mącone przez braki najróżniejszych, często drobnych towarów. Czas poświęcony codziennie na zakupy przez jedną rodzinę zwiększył się z 63 minut w 1966 roku do 98 minut w 1976.
Czytelnicy „Życia Gospodarczego” narzekali, że nie ma kieliszków, klin do pedału rowerowego kosztujący 3,30 zł jest nieosiągalny, podobnie jak wentylki do opon oraz gumowe tulejki do resorów. Producenci tłumaczyli się brakiem mocy wytwórczych lub materiałów, ale „prawdziwą przyczyną braków jest plan wartościowy, który znacznie trudniej wykonać, produkując drobiazgi” – ujawniał meandry gospodarki planowej redaktor „ŻG”.