Nie cierpię bowiem czytać rękopisów (bo też i wzrok raczej nie sokoli), książki zaś uwielbiam. Odkąd posiadłem umiejętność rozpoznawania liter, czytanie (poza piłką nożną) zdało mi się najpiękniejszym zajęciem na świecie. Nie oznacza to wszakże, abym lubił samego człowieka, który – jak wynika z tekstu prof. Mikulskiego – nie był św. Franciszkiem. Na okrągło procesował się o kasę, z kim popadnie, co jest zatrudnieniem niepomiernie nudnym. Tak czy inaczej, dzięki swemu wynalazkowi został wiecznym prezydentem nieśmiertelnej republiki zakamieniałych czytaczy (czyli okularników), która oby trwała jak najdłużej. Nie jest ona przesadnie liczna, każdy prawdziwy czytacz jest trochę samotną wysepką w morzu ludzi zaradnych i praktycznych – razem tworzą jednak prawdziwy archipelag Gutenberga połączony tajnymi często kodami komunikacyjnymi.
Zastanawiam się, jaki tytuł nosiła pierwsza książka, która przeczytałem z prawdziwym zajęciem. Pewnie był to jakiś utwór przygodowo-podróżniczy, przenoszący młodego człowieka w światy odległe, egzotyczne czy zgoła na wyspy szczęśliwe. Ileż to napodróżowałem się w marzeniach! Dowodzi to nad wszelką wątpliwość, że ruchome czcionki p. Gutenberga są również wehikułem podróżnym, tak w czasie, jak i przestrzeni. W ten sposób wchodzą w bliskie pokrewieństwo z galeonem, samolotem, rakietą międzyplanetarną i – oczywiście – z psim zaprzęgiem Roalda Amundsena.
Wszelako byli też ludzie, którzy nie lubili Gutenberga. Zwykle są to zakamieniali „elitaryści”, którzy pieszczą w sobie myśl, że wiedza (a przynajmniej pewien jej rodzaj) winna należeć to wąskiej grupy mądralów, intelektualnych skąpców, którzy gardzą wszelkim upowszechnianiem „prawdziwej mądrości”.
Książka przepisywana ręcznie potrafiła kosztować wieś albo dwie, a po Gutenbergu – taniocha. Byle cham mógł się bezczelnie dokształcić. Dla nich ruchome czcionki były prawdziwym przekleństwem. Niech ich gęś kopnie!
Rozpisałem się tutaj o książkach i książeczkach, no i zaraz zapomnę o zacnej braci drukarskiej. Tymczasem prawda, że drukarz i redaktor zawsze w jednym stali domu – jesteśmy jak naczynia połączone. I też między jednym a drugim panuje głębokie porozumienie co do natury ich pracy, nawet, jeśli któryś coś spaskudzi. Lud drukarski jest bowiem wielkiego uroku, choć czasem – by tak rzec – bywa burkliwy. Dobry redaktor uwielbia jednak drukarzy i jak trzeba – kładzie uszy po sobie. Dobry zaś drukarz docenia pracę nieszczęsnego redaktora, który w pocie czoła przekształca tekst z autorskiego na polski... Jak mówił w „Księdze dżungli” wilk Akela – „ja i ty jesteśmy jednej krwi”. Po prostu – towarzysze broni.