Komunał jak komunał: miał pewnie swój sens jako jedyna możliwa forma odwetu na bezlitosnej historii i tyranach. W istocie, dobrze jest czasem wycedzić szyderstwo w obronie poety zamarzającego w łagrze czy trzęsącego się w febrze na błotnistej prowincji, ciesząc się, że jego pieśń uszła cało. Z czasem jednak koncepcik ten stał się ostatnią ucieczką wszystkich tych skrzących się umysłów, brylujących na imieninach szwagra oraz wyleniałych satyryków, strzelających pecyną zdania „Ach, ci politycy..”, podczas, gdy ich rozbiegane oczy rozpaczliwie szukają jakiegokolwiek innego obiektu szyderstwa.

Otóż nie całkiem tak. Mniejsza już o to, że chętni użytkownicy takiej frazy mimochodem zdradzają fundament swojej wizji dziejów, w których liczy się tylko to, co zapamiętano. Co do mnie, zbyt lubię tych, którzy chcą być tylko pośrednikami wolności, dobrowolnie godząc się na rolę konia karety uciekiniera i przemytnika grypsów, bym dzielił punkt widzenia, zgodnie z którym historia to tylko indeks nazwisk: im tłustszym drukiem, tym lepiej.

Nawet jednak, jeśliby uwierzyć, że oliwa sprawiedliwa, i że ludzka pamięć oddaje sprawiedliwość wszystkim zasługom, pomyślmy przez chwilę o tych, których nazwiska ostały się na kartach kroniki Alvaro Velho i w kilku zapleśniałych raportach. O tych, których Marian Małowist w znakomitej, wartej wznawiania monografii z 1962 roku „Konkwistadorzy portugalscy” określił – czy nie było w tym czasem szczypty gry z ociężałym cenzorem? – wieloznacznym mianem „Infant Henryk i jego drużyna”. O tych wszystkich Portugalczykach, których okręciki, podskakując jak nomen omen korek na fali, ruszały za zachód i południe, chociaż Atlantyk powszechnie znany był jako „Morze Ciemności”, Mare Tenebrarum, wszyscy zaś oświeceni i rozsądni ludzie wiedzieli, że na południe od Maroka panują upały tak wielkie, że drewno samo z siebie zajmuje się płomieniem. Tak, różne pewnie mieli ambicje. „Złoto dla siebie i króla, dusze dla Boga”, przy czym ilu tych łowców dusz dałoby się zliczyć w tawernach Lizbony i Lagos, pewien nie jestem. Ale byli też ci, którzy składali raporty, z okruchów relacji mniejszych niż skorupy dzbana, zniekształconych przez lęk, wyobraźnię, tłumaczy, usiłowali zrekonstruować długie linie wybrzeży. Był infant Henryk, już na zawsze zapamiętany przez nas z melancholijną twarzą, tak, jak zechciał go przedstawić malarz poliptyku na ołtarzu św. Wawrzyńca, świadom, że los poskąpił mu korony, gromadzący na swym dworze kartografów i pielgrzymów, fundujący kolejne wyprawy, posuwające się, jeśli szczęście dopisało, o dziesięć mil na południe. Byli Petro da Covilha i Alfonso da Peiva (i inni, anonimowi na zawsze, bo mniejsze mający szczęście do kronikarzy), pełznący jak mrówki przez pustynię – Kair, Aleppo, brzeg Morza Czerwonego – by wysłać kolejny raport do mglistej Portugalii. Niczym spiskowcy wymyśleni przez Umberto Eco w „Wahadle Foucault” spotykają się in the middle of nowhere, na nadbrzeżu arabskiego Adenu, rabin Abraham z Beja zdążający do Ormuzu i szlachic da Covilha w drodze do Kalikatu, których łączy jedno: są w służbie infanta Henryka, szukają szlaku, który wyprowadzi na wielkie morza Portugalię.

Szukają tak, bagatela, siedemdziesiąt lat z okładem – tyle minęło od wysłania pierwszej wyprawy przez Henryka Żeglarza w 1418 roku do wyruszenia wyprawy Vasco da Gamy. Zmarł Henryk, zmarł da Covilho i tuziny nawigatorów, o których nie zająknie się żaden historyk literatury. Zająknie się, i owszem o dzielnym, żyjącym pół wieku później szlachcicu i poecie Camõesie, autora eposu o Vasco da Gamie i jego czynach. Ty zaś usiądź - wygodniej, czytelniku – łyknij przedtem piwa imbirowego, spróbuj doprawionego goździkami piernika, dopraw sałatkę pieprzem – i pomyśl, ile starań ludzkich składa się na historię.

Wojciech Stanisławski, historyk, dziennikarz „Rzeczpospolitej”, redaktor cyklu „Wielkie odkrycia ludzkości”