Bycie zarazem Żydem i Polakiem jest świadomym nałożeniem na siebie odpowiedzialności za pewną historię, której się nie jest ani sprawcą, ani współautorem. Człowiek nosi w sobie dwa równorzędne piętna. Nie chciałbym jednak, żeby to zabrzmiało nazbyt poważnie.
Mówię o sobie, że jestem polskim Żydem, z naciskiem na: polski. Jest to pewien rodzaj schizofrenii, który nie pozwala człowiekowi normalnie funkcjonować. W Izraelu uważani jesteśmy za Polaków, z kolei w Polsce trzeba na sobie nosić garb żydostwa. Sam to czasem prowokuję, uprzedzając ewentualne reakcje. Jak ktoś o mnie powiedział: – Olek z właściwą sobie dezynwolturą przedstawia się: „Ja, jako Żyd”.
Niesie to ze sobą pewne niebezpieczeństwa, gdyż często można się spotkać z reakcjami typu: „ja bardzo lubię Żydów”. Wtedy odpowiadam: „A ja nie wszystkich”. Bo i nie ma takiego obowiązku.
Świadomość bycia Żydem w Polsce wywołuje we mnie zuchwałą potrzebę puszczania w obieg strasznych kawałów, co jest pewnie zamaskowanym rodzajem samoobrony. W 1968 r. – równo 40 lat temu – opowiadałem dowcip, że spotyka się dwóch Żydów i jeden z nich mówi: „Czy ty wiesz, że Cymerman wstąpił do partii?”. A drugi na to: „Co ty powiesz? Po sezonie?”.
Inny z kolei Cymerman mieszka pół roku w Rosji, a pół w Izraelu. I w końcu władze wewnętrzne mówią mu: „Panie Cymerman, pan się powinien zdecydować”. Wtedy on się głośno zastanawia: „Tutaj do d… i tam do d…, ale te przesiadki w Paryżu!”.