Bogaci turyści spędzają czas w pływającej wykwintnej restauracji, w której jedyną niedogodnością jest to, że silniejsze kołysanie powoduje, iż talerze uciekają spod widelca, a uporczywie trzymająca poziom zupa opuszcza bezpieczne objęcia talerza. Choć pewnie dla niejednego ma to nieodparty urok. Dawniej jednak było zupełnie inaczej.
Niejeden myśli sobie, że owi żeglarze, co długimi tygodniami pruli fale oceanu, odżywiali się głównie świeżutkimi rybami, które w obfitości pływały dookoła. Nic podobnego! No, bo jakże z tych galeonów ryby łowić? Owszem, podstawą wyżywienia był dorsz, ale suszony, zwany sztokfiszem lub bakalau, którego zapasami wypełniano ładownie przed wypłynięciem.
Suszenie to najstarsza metoda konserwowania żywności, przy czym do XVII w. suszono bez soli z uwagi na jej cenę. W ten sposób też preparowano dorsza, który z powodu wielkiej obfitości występowania był niezmiernie tani. Jego połowami i suszeniem zajmowali się przede wszystkim rybacy z Półwyspu Iberyjskiego i Skandynawowie. W Islandii przez wieki wręcz zastępował chleb. Sztokfisz dzięki swej trwałości docierał dosłownie do wszystkich zakątków Europy, spopularyzował się także w Afryce. Lecz choć przyrządzały go jeszcze nasze babki, dziś jest u nas produktem zupełnie nieznanym. Światowa produkcja znacznie spadła wraz z rozwojem technik mrożenia i bakalau, choć wciąż jeszcze należy do najpopularniejszych potraw w miejscach, gdzie się go wytwarza, gdzie indziej stał się już rarytasem dla smakoszy.
Jak jednak mogli się żywić ci, którzy żeglowali bez zasobnych ładowni? Płynąc przez Atlantyk legendarną tratwą Kon-Tiki, Thor Heyerdahl z towarzyszami odżywiali się wyławianym z wody planktonem. Proceder ten opisał sam szef wyprawy: „Kiedy w masie było dużo karłowatych raczków, plankton miał smak sałatki z homarów, raków lub krabów. Połów składający się z pelagicznej ikry przypominał kawior, a niekiedy ostrygi. (...) Ością w gardle stawały galaretkowate jamochłony, podobne do małych szklanych kulek, a także meduzy. Były gorzkie i trzeba je było wyrzucać. Poza tym całą resztę mogliśmy jeść albo na surowo, albo ugotowaną w słodkiej wodzie, jako kaszę albo zupę. (...) Dwóch z nas uważało plankton za przysmak, dwóch innych znosiło to całkiem dobrze, dwaj pozostali mieli już dość samego widoku”. Oto prawdziwa zupa z owoców morza!
U niektórych konserwatywnych zjadaczy frutti di mare budzą wstręt jako „morskie robactwo”. Jednak większość smakoszy zalicza je do ulubionych potraw, a im dalej od morza, tym bardziej wykwintne stanowią pożywienie. Kraby i małże jadano zawsze, badania archeologiczne wskazują, że wszędzie tam, gdzie były dostępne, stanowiły jeden z podstawowych pokarmów, jeszcze przed początkami rolnictwa. Bardzo ceniono je w starożytności, na murach świątyni w Tebach zachowały się rysunki datowane na XVI – XIV w. p.n.e. przedstawiające langusty. W Rzymie kraby, ostrygi i głowonogi bywały ozdobą najwykwintniejszych stołów. W średniowieczu owoce morza jednak prawie całkowicie znikły z europejskich jadłospisów. Częściowo powróciły w epoce renesansu wraz z powszechną wówczas modą na antyk.