Bo też prawdą jest, że Kolumb, Magellan czy Vasco da Gama inne reprezentowali ludy; takoż Francis Drake, Martin Frobisher i ten Walter Raleigh, który przywlókł do Europy miłą zabawę w cmoktanie tytoniowego zielska.
Nadto pamiętamy dobrze, że Francuzi dostali na morzu parę razy dobrze po rufie, w czym celował sir Horatio Nelson, nie bez racji zwany Napoleonem mórz. Pogląd to wszakże przesadzony, bo Francuzi potrafili dokonywać na morzu rzeczy wielkich, choćby onże Jean Bart, jeden z najznakomitszych korsarzy w dziejach powszechnych. Albo niejaki Kerguelen: odkrył ziemie nad wyraz jałowe, za to opisał je w sposób przywodzący na myśl bujność i piękno Edenu, choć rosła tam jeno trawa...
Jean-Francois de Galaup hrabia de La Pérouse był wszakże innego ducha – nie było w nim nic ani z pirata, ani z hochsztaplera. Ten południowofrancuski szlachcic, dzielny oficer marynarki (mocno łupił Anglików w Zatoce Hudsona), miał przy okazji szeroko rozgałęzione pasje naukowe, prawdziwy był z niego człowiek oświecenia. Jego okręty były niemal pływającymi laboratoriami naukowo-artystycznymi, z całymi hordami uczonych, rysowników (cóż, kamer jeszcze nie było) i kogo tam jeszcze. Przypomina to trochę egipski „wojaż” Bonapartego, z jedną wszakże różnicą: La Pérouse’a często nazywa się pierwszym żeglarzem, którym kierowała bezinteresowność. Jego okręty płynęły przede wszystkim po wiedzę, czego o Napoleonie nie da się jednak powiedzieć. Podobno Bonaparte chciał się załapać na ostatnią wyprawę La Pérouse’a, która podniosła kotwicę u brzegów słodkiej Francji w sierpniu 1785 r. Jeśli Napoleon rzeczywiście miał taki zamiar, to powinien dać na mszę, że mu się nie udało, bo w 1788 r. ekspedycja wpadła jak kamień w wodę. Napisałem „kamień w wodę”, ale to chyba zła przenośnia, albowiem ostatnie badania etnoarcheologiczne (etno, bo pamięć przechowała się w pieśniach krajowców) wskazują niezbicie, że cała wyprawa spoczęła w żołądkach autochtonów z grupy Wysp Vera Cruz.
W sumie niemiła jest to historia, zwłaszcza że – podkreślmy to jeszcze raz – pan hrabia miał jak najzacniejsze intencje. Jednakże powściągnijmy szlachetne oburzenie białego człowieka, bo i nam, Polakom, zdarzały się przypadki kanibalizmu na skalę ponadindywidualną. Warto przypomnieć dantejskie sceny z oblężenia Kremla w 1612 r., gdzie polski garnizon z wielkim męstwem odpierał autochtonów. Moskwicini, „gorsi technicznie”, nie dawali rady, toteż postanowili wziąć naszych głodem. I wzięli, albowiem, jak napisał w świetnym artykule dla „Mówią wieki” mój przyjaciel Tomasz Bohun – nasza „piechota sama się wyjadła”.
Wśród oblężonych obowiązywał makabryczny cennik – ludzka noga za pół funta prochu i kruk na dokładkę. Nie wiem, czy przytaczam dokładne dane, ale jakoś tak było. Pewnie, że nie to samo, ale jednak. Co zaś do tzw. dzikich, to jak śpiewał rdzenny Rosjanin Wysocki, „choczeli kuszać i sjeli Kuka” (tzn. Cooka). A La Pérouse’a naprawdę mi szkoda.