Piekielne wrota Japonii

Rodakom wyrosłym w PRL wojna na Pacyfiku kojarzyła się z amerykańską komedią „Francis, muł, który mówi”. No i z propagandą, która zmagania USA z Japonią pomniejszała, jak mogła

Publikacja: 13.02.2009 06:56

Cel propagandowych zabiegów był prosty jak konstrukcja cepa. II wojnę światową wygrała i faszyzm pokonała niezwyciężona Armia Czerwona, której mieli zaszczyt towarzyszyć ci nasi żołnierze, co to „szli najkrótszą drogą do Polski”. Inni nasi żołnierze, którzy walczyli na Zachodzie, najwyraźniej błądzili.

Brytyjczycy i Amerykanie owszem, bili się po stronie ZSRR, a więc niby słusznie, ale tak jakoś niezdarnie i bez przekonania. Ich wysiłku nie da się porównać z radzieckim, a już zwłaszcza bohaterstwa i skuteczności na polach bitew. Wojna w Azji Południowo-Wschodniej oraz na Oceanie Spokojnym jawiła się zaś jako mało znaczący epizod, niepociągający za sobą większych ofiar.

Taki na przykład Francis był mułem na służbie Amerykanów, nauczył się mówić i cudownie dezorientował siedzących w dżungli nieco przygłupich

Japończyków. Wszystkich dwóch, w porywach czterech. Zaśmiewałem się w kinie wraz z innymi dziećmi i żałowałem, że podczas wojny mieliśmy do czynienia z groźnymi i okrutnymi Niemcami zamiast niewielkich, pociesznych

Japsów. Minęły lata, zanim na nasze ekrany trafiły: „Tora! Tora! Tora!” czy „Imperium Słońca”. „Most na rzece Kwai” obejrzeliśmy dopiero po 1989 roku.

Trudno ocenić, w jakiej mierze prawdziwe rozmiary i charakter wojny z Japonią upowszechniły się już w polskiej świadomości, a w jakiej pokutują w niej pozostałości wcześniejszej indoktrynacji. Myślę, że ci, którzy interesują się historią II wojny, doskonale wiedzą również o piekle walk na Iwo Jimie i Okinawie, gdzie amerykańscy piechurzy krok po kroku, bunkier po bunkrze, wzgórze po wzgórzu zdobywali teren w boju z gotowymi na śmierć żołnierzami japońskiego cesarza. Mieli miażdżącą przewagę ognia, wsparcie potężnego lotnictwa i floty, zabijali tysiące wrogów, to prawda, ale przecież sami też padali setkami u wrót Japonii.

Amerykanie mają szalenie amerykanocentryczny sposób ujmowania dziejów II wojny światowej, której początku upatrują dopiero w ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 roku. Wojna na Pacyfiku przesłania im przy tym działania w Europie, nawet te, w których sami wzięli udział.

Dla nas to oczywiście nie do przyjęcia, ale wypada jednak pamiętać, że USA były za czasów wojny nie tylko bankierem i wielką fabryką dla całej koalicji przeciw państwom Osi. Amerykańscy chłopcy bili się naprawdę, cierpieli w dżungli, ginęli w płomieniach po ataku kamikaze, ścinano ich mieczami samurajów w okrutnej niewoli. Pewne wyobrażenie o tym daje też niniejszy zeszyt.

[i]Maciej Rosalak - redaktor cyklu „Bitwy i wodzowie wszech czasów”[/i]

—Maciej Rosalak

Cel propagandowych zabiegów był prosty jak konstrukcja cepa. II wojnę światową wygrała i faszyzm pokonała niezwyciężona Armia Czerwona, której mieli zaszczyt towarzyszyć ci nasi żołnierze, co to „szli najkrótszą drogą do Polski”. Inni nasi żołnierze, którzy walczyli na Zachodzie, najwyraźniej błądzili.

Brytyjczycy i Amerykanie owszem, bili się po stronie ZSRR, a więc niby słusznie, ale tak jakoś niezdarnie i bez przekonania. Ich wysiłku nie da się porównać z radzieckim, a już zwłaszcza bohaterstwa i skuteczności na polach bitew. Wojna w Azji Południowo-Wschodniej oraz na Oceanie Spokojnym jawiła się zaś jako mało znaczący epizod, niepociągający za sobą większych ofiar.

Historia
Obżarstwo, czyli gastronomiczne alleluja!
Historia
Jak Wielkanoc świętowali nasi przodkowie?
Historia
Krzyż pański z wielkanocną datą
Historia
Wołyń, nasz problem. To test sprawczości państwa polskiego
Historia
Ekshumacje w Puźnikach. Po raz pierwszy wykorzystamy nowe narzędzie genetyczne