Cel propagandowych zabiegów był prosty jak konstrukcja cepa. II wojnę światową wygrała i faszyzm pokonała niezwyciężona Armia Czerwona, której mieli zaszczyt towarzyszyć ci nasi żołnierze, co to „szli najkrótszą drogą do Polski”. Inni nasi żołnierze, którzy walczyli na Zachodzie, najwyraźniej błądzili.
Brytyjczycy i Amerykanie owszem, bili się po stronie ZSRR, a więc niby słusznie, ale tak jakoś niezdarnie i bez przekonania. Ich wysiłku nie da się porównać z radzieckim, a już zwłaszcza bohaterstwa i skuteczności na polach bitew. Wojna w Azji Południowo-Wschodniej oraz na Oceanie Spokojnym jawiła się zaś jako mało znaczący epizod, niepociągający za sobą większych ofiar.
Taki na przykład Francis był mułem na służbie Amerykanów, nauczył się mówić i cudownie dezorientował siedzących w dżungli nieco przygłupich
Japończyków. Wszystkich dwóch, w porywach czterech. Zaśmiewałem się w kinie wraz z innymi dziećmi i żałowałem, że podczas wojny mieliśmy do czynienia z groźnymi i okrutnymi Niemcami zamiast niewielkich, pociesznych
Japsów. Minęły lata, zanim na nasze ekrany trafiły: „Tora! Tora! Tora!” czy „Imperium Słońca”. „Most na rzece Kwai” obejrzeliśmy dopiero po 1989 roku.