Mieczysław R., powiat kałuski[/b]
W więzieniu każdy przechodził badania polegające na tym, że przez kilka dni przeważnie w nocy wyrywano ze snu i prowadzono do pokoju przesłuchującego „enkawudzisty” i tam więzień spędzał całą noc przy zmianie przesłuchujących, a jak spędzał, opowiem na podstawie opowiadania mego ojca Władysława.
Otóż pierwsza noc przeszła stosunkowo spokojnie, gdyż major przesłuchujący ograniczył się do zadawania pytań, częstując nawet papierosem (tak upragnionym w więzieniu, że może to tylko zrozumieć ten, kto to przeżywał). Tak przeszła i druga, i trzecia, z tym że ojciec czuł się coraz słabszym i nad ranem był już półprzytomny (w dzień spać nie wolno było). Na czwartą noc ojciec był już tak zrezygnowany, że było mu wszystko obojętne. Major był trochu podpity i od razu zaczął krzyczeć i wyrażać się w nieludzki sposób, wygrażając pięściami. Chodziło o przyznanie się do czegoś, nie pamiętam już dokładnie do czego, ale coś w związku ze szpiegostwem, o czym ojciec naprawdę nie mógł nic powiedzieć, żądał również wydania współpracowników. W tak zwierzęcy sposób odnosił się do ojca, że nie sposób opisać. Zapytał, czy był podczas wojny światowej w służbie czynnej i czy jako ochotnik zaciągnął się do wojska. Ojciec przepuszczając, że jest mu to wiadome, gdyż wszystkie dokumenty osobiste policjantów przy poddaniu komisariatu komendant komisariatu oddał w ręce bolszewików, przyznał się do tego, a na zapytanie, czy był w Kijowie podczas naszej ofensywy na Kijów w 1919 r., przytaknął również. Wtedy major spokojnie usiadł za biurkiem i wyjąwszy rewolwer, zaczął zakładać pomału naboje. Gdy skończył, podszedł do ojca i przyłożywszy mu do ust rewolwer, powiedział: „przyznaj się, bo inaczej zciągną stąd twego trupa, jak psa”. Lecz ojciec, będąc już obojętnym na wszystko, nic nie odpowiadał. Wtedy major tak silnie uderzył ojca, że ten stracił przytomność, odzyskując ją dopiero po kilku godzinach już na celi. Było to w Stanisławowie w roku 1939 w listopadzie lub w grudniu.
[b]„Miorznut polskije sobaki... ”
Marian U., 1928, powiat dziśnieński[/b]
W lutym 1940 roku chodziły pogłoski o wywożeniu Polaków do Rosji. Przerażona ludność boi się wychylić głowy z domu. Nadchodzi 10 lutego, jest noc, godzina pierwsza, słychać na ulicy krzyki, i cóż tam ujrzałem! Cały sznur sań ciągnął się bez końca, na których siedziały matki z dziećmi, dużymi, a nawet z takimi, które miały po kilka tygodni. Na jednych z sań ujrzałem znajomą kobietę z sześciorgiem dzieci, z których dwoje bliźniąt miało po dwa tygodnie. Te biedne dzieci matka otuliła w koce i tak wiozła je do stacji. Lecz, niestety, ku wielkiej rozpaczy matki, dzieci w drodze do Rosji zamarzły, a ponieważ nie było innej rady wyrzucono jej przez okno. Widząc to NKWD z pogardliwym śmiechem mówili: „miorznut Polskije sobaki”.
Wywieziono nas do Rosji 13 kwietnia 1940 roku, po długiej i uciążliwej drodze przyjechaliśmy na stepy Kazachstanu, gdzie zamieszkaliśmy w chlewie, w którym stały świnie, a na drugi dzień zagnano nas do pracy. Kto nie mógł pracować, nie dawano mu chleba lub też zaganiano go przymusem. Pewnego razu 18-letni chłopak pracował razem z kozakami przy kopaniu dołów, a ponieważ się zmęczył, chciał trochę wytchnąć i siadł na ziemi. W tym czasie kozak podskoczył do niego i zaczął wykrzykiwać: „ty polska swołocz” itd. Ten biedny chłopak dłużej wytrzymać nie mógł i palnął go w twarz. Na to skoczyło jeszcze kilku kozaków i tak zaczęli okładać biednego chłopca, aż zemdlał.
Wkrótce też przyjechało NKWD i na wpół żywego chłopca zabrano do więzienia, gdzie wkrótce zmarł z ran zadanych kijami.
[b]Na osadzie zabito dziewięciu...
Paweł P., 1927, powiat krzemieniecki[/b]
(...) Był już dzień, gdy oddział piechoty wszedł do nas na podwórze, †ojcu założyli kajdany i przywiązali do studni, poczem jeden z nich kazał ojcu pić wodę, poczem nas wszystkich zastawił do picia, myśleli, że studnia jest zatruta. Gdy oddział odszedł, na osadzie zabito dziewięciu osadników, a nawet jednemu spalono całą gospodarkę. W dwa tygodnie później rozbili naszą kaplicę i proboszcza skutego w kajdany wywieźli do Rosji. W miasteczku katowano i ograbiano ludzi, potem kilku z wioski zabito i rzucono pod czołgi sowieckie. W kilka dni później zaaresztowano nas i wywieziono do Rosji (...)
Matka i siostra zmarli 7.IV.1942r, a brat 21.IV.1942, a †ojciec został powołany do wojska 28.IV.1942 r., mieliśmy w smutku z siostrą starszą i żalu w przeciągu miesiąca pochować prawie całą rodzinę. W niedługi czas później i †ojciec zmarł w wojsku. Pozostało nas dwoje sierot, głódowa śmierć i nam zaglądała w oczy, lecz ja broniłem się jak mogłem, ażeby pozostać przy życiu, aby kiedyś opowiedzieć, jak nas Polaków męczono w Rosji. Nie tylko moja rodzina wymarła głodową śmiercią, lecz wiele innych, wymierało całemi rodzinami. Pamiętam, jak na jednym z kołchozów w Uzbekistanie było siedem rodzin, które wymarli z głodu, pozostało jedno małe dziecko liczące 2 dwa lata, dziecko płakało, gdym wszedł do mieszkania i mówi do mnie „tatuś nie chce wstać, Zosia płakać”. Dziecko było głodne, gdyż okazało się, że rodzice jego zmarli wieczorem (...)
[b]Wielu było szpiegów...
Zdzisław Jagodziński, 1926[/b]
(...) Ojciec powrócił z frontu, po rozbrojeniu przez bolszewików i pracował w liceum. Po nowym roku został z niej zwolniony. W tym czasie na wyższe stanowiska wmieście mianowano bolszewików lub miejscowych komunistów, przeważnie Żydów. Do NR (1940) istniało gimnazjum polskie z dawnymi profesorami, i doń też uczęszczałem. Agitacji osobliwie nie było, jedynie zniesiono naukę religii, a wprowadzono język ukraiński. Wiele natomiast było szpiclów (z pośród uczniów), wśród nich najwięcej Żydów. (...)
Sklepy były zamknięte. W niektórych jednak można było coś dostać prywatnie, produkty i materiały u danych kupców. Wkrótce jednak potem władze sowieckie wyłapały ich, konfiskując posiadane przez nich zapasy. Rozwinęła się więc spekulacja. Ludzie jeździli dziesiątki kilometrów, aby coś zdobyć do jedzenia.
[srodtytul]2. RELACJE DOROSŁYCH[/srodtytul]
[b]Szalał straszny buran...
Turek Stefan urodzony w r. 1883 w Kolbuszowej, wojew. Lwów, emeryt, urzędnik skarbowy[/b]
Ulotki drukowane po polsku, ukraińsku i żydowsku krzyczały o zwycięskiej armii sowieckiej, która przybywała, aby oswobodzić kraj od panów i „pomieszczyków”. Wzywały do mordowania i pomszczenia krzywd. „Kto czym może: siekierą, kosą, nożem – bez litości”. Na odezwach podpis Tymoszenki, głównodowodzącego armią sowiecką (...)
Kiedy byłem już w domu (w Tarnopolu – red.) rozpoczęła się znowu bezładna strzelanina i tak to trwało kilka dni, dniami i nocami. Nikt z nimi nie walczył, a jednak uświadomiłem sobie, że „bitwa” dla nich była potrzebna.
Uśmiercali swoich; widziałem trupy ich koni i potrzaskane armatami domy, gdzie nie było ludzi przeciwko nim walczących.
Walili z armat do naszych kościołów, podziurawili jak rzeszoto dach na kościele parafialnym i spalili kościół o.o. Dominikanów – zabytek starożytny. Nie dopuszczali ludzi, którzy kościół ten ratować chcieli.
Równocześnie zaczęło się grabienie sklepów, a w przerwach między poszczególnymi fazami uspakajania miasta biegało po mieście przerażone tatałajstwo, ludzie z samego dna, rozrzucając ulotki i wygłaszając podburzające przemówienia. W Gimnazjum Mickiewicza, gdzie zamknęli naszych oficerów, wymordowali ich, twierdząc, że stawiali opór przed rozbrojeniem.
(...) Z wyjątkiem nielicznych jednostek wyciągniętych, że tak powiem z „kanałów społeczeństwa” o typach zbrodniarzy i prostytutek będących na ich usługach, społeczeństwo całe stało murem przeciw okupantom.
Dosadną ilustracją ustosunkowania się ludności miejskiej może być wypadek, kiedy razu pewnego musiałem stać w kolejce przed jakimś sklepem. Stojąca przede mną Żydówka żaliła się, że mąż jej ciężko zachorował, a ona nigdzie pijawek dostać nie może. Na to druga Żydówka stojąca poza mną powiedziała: „Co pani mówi, że pani nigdzie pijawek dostać nie może? Mało mamy pijawek? – o popatrz pani (w tej chwili wskazała na krzątających się wszędzie funkcjonariuszy i sołdatów sowieckich) – to są nasze pijawki, oni sami ssają naszą krew!”. Miałem podziw i szacunek dla tej kobiety, bo wszędzie podsłuchiwano.
Drugi wypadek ilustrujący nastroje ludności wiejskiej miał miejsce na targowicy miejskiej, gdzie wyjątkowo było bardzo dużo ludzi. Jakiś funkcjonariusz sowiecki w mundurze próbował coś kupić u naszej kobiety – Ukrainki. Zirytowany czymś wypowiedział: „wy byście chcieli, aby tu Polacy przyszli i znowu was wzięli za kark?”. Wszystkie kobiety rozkrzyczały się wówczas, a kobieta, do której było to mówione, zgodnie z okrzykami innych wykrzyknęła: „A co myślicie, że źle nam było?! Daj Boże, aby jak najprędzej znowu tu Polacy przyszli i przyjdą, a was (tu wypowiedziała pod adresem sowietów komplement nienadający się do powtórzenia).
Wnet po tym przepadła w tłumie; widziałem ją już z daleka, że daremnie ją poszukiwali. (...)
Zbudzono nas o godz. drugiej; cała falanga NKWD otoczyła dom zewnątrz i wewnątrz. Przeprowadzono rewizję, przy czym zabrano maszynę do pisania, pisma i korespondencję bez żadnego znaczenia, a między tymi moje wypisy utworów Maeterlincka i Clarensa oraz przepisy kucharskie mojej córki. Zginął przy tym złoty medalion. W zamian za to pozwolono nam zabrać stosunkowo dużo rzeczy, które się nam potem bardzo przydały.
Przyszła zima okropna – od 30 grudnia do 15 stycznia szalał straszliwy huragan śnieżny, tzw. buran. Nie było żadnej komunikacji i ginęliśmy z głodu. Z głodu i wycieńczenia zginął lekarz powiat. ze Lwowa, dr Litwinowicz, u nas na wspólnej kwaterze zmarła p. Julia Szeibel z Tarnopola, zbity przez kazaka zmarł syn drugiej p. Szeibel, a poza tym umierało wielu na puchliznę z głodu. Powstał już nasz cmentarz, na którym stawialiśmy pierwsze krzyże. (...)
[b]„Prinimajtie sowietskoj paszport... ”
Helena A. Starsza lab. Szpitala Wojennego nr 2, zawód w Polsce: dyrektorka Liceum Pedag. w Sandomierzu.[/b]
(...) Nad ranem dnia 30 czerwca 1940 r. zadzwoniono do naszego mieszkania. Zajmowaliśmy wspólnie z mężem, jako uchodźcy pokój ofiarowany nam przez znajomych przy ul. Stryjskiej w blokowych domach ZUS. Mąż mój był człowiekiem 48-letnim, bardzo chory na płuca. Dwu NKWD-zistów weszło do naszego mieszkania. Jeden z nich od razu przystąpił do rewizji i z bardzo wielką dokładnością przeglądał nasze listy i notatki, pisma i książki. Badał wnętrze szafy, biura, przesuwał ręką po tylnych ścianach mebli, zaglądał do sprężyn w fotelach, zdzierał nawet oprawę z obrazów. Szczegółowo badał nasze paszporty zagraniczne i liczył ilość wiz. Wiedzieliśmy, że nie szuka on broni. Rewizja trwała przez dwie godziny. Skoro nie dała ona pożądanych rezultatów, zwrócił się jeden z nich do mego męża ze słowami: „Nada wam skorej padnimatsia, w darogu gatowit. Wy mnogo jezdili, mnogo znajetie. Nada tiepier z sowieckoj ziemloj poznakomitsja”. Pokazałam mu wówczas zaświadczenie sowieckiej lecznicy we Lwowie, że mąż jest ciężko chory i pozostaje tam na leczeniu.
NKWD-zista przeczytał to i z zupełnym spokojem odpowiedział: „Prynimajtie sowietskoj paszport, a my razrzieszim wam ostatsia zdies”. Na to z ust mojego męża padła krótka odpowiedź: „Nie”. Mąż wstał, a ja składałam nasze drobiazgi, gdyż jako uchodźcy nie mieliśmy wiele ze sobą. (...)
[b]Krzyczał coraz ciszej, aż ustał...
S. Michał Marian, podporucznik, 39 lat, inżynier dróg i mostów, zastępca naczelnika oddziału drogowego PKP w Kowlu, żonaty[/b]
Siedziałem w celi nr 24 o wym. 5,00 x 5,50 m wespół z 86 więźniami (za Polskich czasów siedziało ich 2 – 3), następnie w celi nr 31 4,00 x 12,00 m z około 200. Spało się w cztery rzędy na „waleta” tak, że nogi kładziono sobie na brzuchach, szerokość miejsca do spania wynosiła jedną stopę i była co wieczór przez jednego wybranego z pośród nas (tzw. starostę) odmierzana; w razie zajęcia szerzej o kilka mm wybuchały kłótnie dochodzące nieraz do bójek. Ponieważ spać można było tylko na boku – i to wszyscy w rzędzie na tym samym – więc w razie obrucenia się na drugi bok trzeba było sąsiadów z rzędu budzić. Największym utrapieniem było chodzenie w nocy do „kibla”. (...)
Wszy łaziły wszędzie stadami, w ścianach zamnożyły się pluskwy, które wieczorem po sygnale do spania – jak na komendę – wyłaziły ze swych kryjówek całymi rojami, padając na nas, gryząc i pijąc krew nie gorzej od pijawek. (...)
Zaczęto zapadać na zdrowiu i w końcu pojawiły się epidemie. Ja chorowałem nie dużo: zapalenie oka (z powodu brudu, który się tam dostał), 2) róża na nogach, 3) owrzodzenie (cynga), 4) zapalenie stawów, 5) tyfus plamisty. Pomoc lekarska była, ale tylko dla samej nazwy i na efekt zewnętrzny. Felczer przychodził raz w tygodniu. (...)
Ja gdy zachorowałem na tyfus plamisty, cały tydzień leżałem w celi w gorączce ponad 40 st. i zamiast pomocy wyznaczono mię na transport. Kazano mi wyjść, lecz byłem tak bardzo wycieńczony i osłabiony, że ręką ruszyć nie mogłem. Wyniesiono mię więc na korytarz, puszczono i kazano się ubierać. Oczywiście od razu upadłem i pamiętam jak przez mgłę wymyślania i wyczułem kopania pod adresem symulacji z mej strony. Ujęli się za mną współtowarzysze protestując na tak nieludzkie postępowanie ze mną i oświadczając, że nawet doktór mnię widział i orzekł, że jestem chory i o ile gorączka będzie jeszcze jutro, to mnię zabierze na izbę chorych. Odpowiedź naczelnika więzienia była taka, że on sam jest doktorem i wie, co mi jest, w końcu widząc, że jestem na wpół przytomny kazał mnię wyprowadzić do pokoju lekarza i tam żeby się naocznie przekonać, zmierzył osobiście gorączkę. Później odczytał mi zaoczny wyrok tak zw. trójki, skazujący mnię na 8 lat ciężkich robót na Dalekim Wschodzie. (...) Drugi chory dusząc się zaczął krzyczeć. Stukamy do drzwi energicznie, że człowiek prawie kona (zaczął tak krzyczeć zaraz po capstrzyku). Nikt nie przyszedł. Krzyczał tak całą noc i cały dzień, dopiero pod wieczór następnego dnia zabrano go do tejże izby chorych. (...) Żadnej pomocy mu nie udzielono i biedak w krzyku skonał przy mnie następnej nocy. Przejmujący to był widok, gdy tak krzyczał coraz ciszej, ciszej, aż ustał. Daliśmy zaraz znać pukaniem do drzwi, lecz nikogo ta śmierć nie wzruszyła. Po chwili jeno przyszedł jakiś żołdak, schwycił za rogi koc, na którym umarły leżał i wywlekł go tak za drzwi jak ostatniego psa. Byliśmy wstrząśnięci do głębi tym widokiem. Biedny Dorosiewicz Marian tak się nazywał, zostawił żonę, z którą żył niecały rok, i niemowlę, które przyszło na świat, gdy już był w więzieniu. Sam miał lat 40 i pochodził z m. Luboml pow. Kowel. Był urzędnikiem w Składnicy Monop. Spirytusowego. (...) Nadmieniam, że na skutek tej epidemii umarło kilkadziesiąt osób prócz tych, którzy umierali z wycieńczenia, bicia itp. (...) Pobyt w łagrze. (...) Byli przedstawiciele wszystkich warstw społecznych i zawodów. Dyrektor, urzędnik, chłop, adwokat, fabrykant, doktor, przedsiębiorca i robotnik, Polak, Rusin, Żyd, Ukrainiec i komunista. Początkowo przeważały osobistości kierownicze, wojskowi i policja, później niżsi urzędnicy, inteligencja polska osadnicy i chłopi ukraińscy. A więc różne poziomy umysłowe i moralne. Należy podkreślić, że większość osób, będących na kierowniczych stanowiskach cywilnych czy wojskowych pochodząca zwłaszcza ze starszej generacji, załamywała się moralnie i duchowo b. szybko, podczas gdy tzw. średnia inteligencja i ludzie mali trzymali się tak mężnie, że swym postępowaniem i optymizmem innych na duchu podnosili.
Po upadku Francji zniknęły od razu tarcia między Polakami. Powstała jedna wspólna zwarta grupa broniąca się przed wszelkimi napaściami i wspierająca się na duchu. Samo życie do tego nas zmuszało, gdyż chłopi ukraińscy, których przybywało coraz więcej, zabierali się nawet do bójek z nami. Jakżesz przykro nam było słuchać ich wyzwisk na wszystko, co polskie i ich wynurzeń na temat przestępstw i zbrodni wobec władz polskich przed wojną i w czasie wojny popełnionych. Z jakąż szatańską satysfakcją przyznawali się oni do skrytobójczych morderstw na gajowych, policjantach, wójtach Polakach i podpalań osadników, a następnie do zabójstw żołnierzy i oficerów. Z jakimżeż diabelskim sadyzmem opowiadali o sposobach znęcania się nad swymi ofiarami.
[b]Oficer polski = wróg ludu...
Hełm-Pirgo Marian, kpt. inżynier (urz. samorz.) lat 45 – kawaler[/b]
(...) Przyjechałem do „łagru” z więzienia w takim stanie, że położono mnie do szpitala na tzw. pierwszym ołpie. Wstawałem tylko z wysiłkiem. Jedenastego dnia zarządzono rozwiązanie szpitala łag-punktu. Trzeba było ledwie ciągnąc nogami odbyć drogę 30 km z tobołkiem na plecach i przy dwóch tylko odpoczynkach; pędzono nas chorych i zdrowych do Jurtyszcz, nowego miejsca pracy przymusowej. Ci, którzy z wyczerpania iść nie mogli, zmuszeni byli kolbami do największych wysiłków (...)
Już w czasie wspomnianej drogi mieliśmy przedsmak tego, co nas czeka, niezliczone ilości małych, jadowitych muszek, żyjących w lasach Uralu, wpychały się w każdą szczelinę do ciała ludzkiego, gryzły nas nieustannie i nie można się było od nich opędzić. Muszki te były plagą niemal nie do zniesienia w czasie późniejszej pracy w lesie. Ludzie wracali z pracy zupełnie zniekształceni z opuchniętą całkowicie twarzą i zapuchniętymi oczyma, pełni czerwonych plamek w miejscach ukąszenia; „łagiernicy” nie otrzymywali żadnych siatek ochronnych. (...)
Po śniadaniu, które składało się najczęściej z wody zabarwionej mąką, w której w dobrym wypadku pływało kilka ciemnych „gałuszek”, szło się do pracy, która trwała 10, potem 12 godzin dziennie (bez obiadu). (...) Pracowano przy tzw. leso-powale, przy stabiłowce, zwózce, wodospławie lub propławie (...)
Normami kalkulował brygadier i dziesiętnik tak, że pracujący nie wiedział ile % normy wyrobił. W interesie brygadiera (pochodzącego jak i dziesiętnik z „łagierników”) było jak największe poganianie skazańców do pracy, albowiem brygadier w zależności od wykonanej pracy, otrzymywał tzw. pierwszy, drugi lub trzeci kocioł, jeśli chodzi o strawę. W pierwszym rzędzie chodziło tu o dotację chleba, który stanowił podstawę możliwości do życia i stanowił, o ile sobie przypominam, dla pierwszego kotła 800 gr, dla 2 – 600 gr. dla 3 – 400 gr. Karna dotacja wynosiła 300 gr.
Kradzieże i szantaże ze strony współwięźniów, przeważnie najniższych szumowin były na porządku dziennym. W obozie było sądzę około 30% Polaków. Nastrój wobec Polaków z małymi wyjątkami więzionej tu inteligencji rosyjskiej – wrogi. Dobrą ilustracją będzie odpowiedź, jaką otrzymałem od Rosjanina inżyniera, który w czasie poprzedniej wojny światowej był w Warszawie: kiedy zapytałem, dlaczego Rosjanie, którzy znajdują się w tem samem nieszczęściu co i my, tak nas nienawidzą, odpowiedział mi wtedy, że: pierwszym powodem to 20-letnia propaganda bolszewicka przeciw nam – panom, drugim – rok 1920, którego nam zapomnieć nie mogą, trzecim okoliczność, że stoimy kulturalnie wyżej od nich – więc jakże mają nas nie nienawidzieć. Oprócz Polaków wywiezionych z Polski siedziałem tak w więzieniach, jak w „łagrach” z Polakami obywatelami rosyjskimi, których szczególnie po roku 1937 ogromną ilość zamknięto w więzieniach i „łagrach”. (...)
Jeśli chodzi o stosunek NKWD do Polaków, podaję co następuje: traktowani byliśmy jak pospolici zbrodniarze, a odnoszono się do nas jako do „wrogów ludu – kontrrewolucjonistów”. Stosowano do nas najczęściej art. osk. ukr. kod. kar. 54/13, który najwyraźniej odnosił się do białogwardzistów obywateli rosyjskich jako wrogów ludu. Sędziowie śledczy („sledowatieli”) stali na stanowisku, że prawo sowieckie rozciąga się na cały świat. Jako dowód walki z bolszewikami przytaczali u mnie medal za wojnę 1918 – 1920, stojąc zresztą na stanowisku, że wszyscy oficerowie polscy „wysługiwali się” burżuazyjnej Polsce i interesom „pomieszczyków” i z tego powodu muszą być sądzeni jako wrogowie ludu. Jak pospolitych zbrodniarzy fotografowano nas i brano od nas odciski palców. (...)
Każde przesłuchanie było torturą. Dawano więźniowi godzinami „czas do namysłu” pod groźbą aresztowania jego rodziny. Sędziowie bolszewiccy często Azjaci o okropnych twarzach z naganami w ręku „osądzali” nasze dotychczasowe życie! Często stosowano kopanie i bicie więźniów, zamykanie w karcerze itp. (...)
[b]Ewakuacja więzienia w Wilejce Powiatowej
[AC, 1551][/b]
Dn. 24.VI.41 r. o godz. 15.30 strażnicy więzienni przybyli do celi ze spisem otrzymanym od lekarza, odczytali tych, którzy są chorzy i niezdolni do marszu. Im kazano zostać w celi. Prócz tego odczytano tych, którzy mieli najcięższe oskarżenia i również pozostawiono ich w celi, reszcie zaś wydano rozkaz, by natychmiast się zebrali z rzeczami, pozostawiając sienniki i inne cięższe przedmioty. Około godz. 16 wyprowadzono wszystkich więźniów na dziedziniec, ustawiono osobno mających artykuł 120, to znaczy tylko za przejście granicy, osobno artykuły inne. Ponad 20 więźniów wywołano i zaprowadzono z powrotem do celi, resztę uformowano i o godz. 17.00 w dwóch wielkich grupach, pod bardzo silną eskortą poprowadzono na wschód. Wszystkich więźniów skazanych na śmierć, a było ich w owym czasie około 20, oraz chorych i słabych, następnie niektórych osądzonych na 10 lub 8 lat, jak np. ks. Matyszczak, a nawet jeszcze w ogóle nie sądzonych – pozostawiono na miejscu. Z chwilą naszego odejścia zdjęto z więzienia straż, która stała się eskortą. Eskortowała nas cała w komplecie straż więzienna, milicja z całej prawie obłaści wilejskiej, która zdążyła do dn. 24.VI.41 r. uciec do Wilejki przed Niemcami, oraz pracownicy NKWD, a więc i organa śledcze. Widzieliśmy tylko, że pewna grupa pracowników NKWD pozostała jeszcze w więzieniu, pomimo tego, że wszystko już było zlikwidowane. Nadmieniam, że skazani na śmierć dnia 23.VI.41 r. w chwili naszego odejścia – jeszcze żyli i dawali znać przez ściany alfabetem Morse’a. Nie ulega prawie wątpliwości, że wszyscy pozostawieni w więzieniu zostali wymordowani! W dalszej bowiem drodze przekonaliśmy się, że nikogo żywego z więźniów nie pozostawiono na drodze; kto był słaby, poniósł śmierć albo od kuli, albo od bagnetu.
[b]Krzyczała, aby jej nie gwałcono...
Julian K., ur. 1903.[/b]
Dnia 24.VII.1940 r. NKWD zaaresztowało mnie zajętego pracą przy żniwie. Odstawiono mnie do więzienia w Łucku. Zarzucano mi przynależność do organizacji mającej zwalczać ustrój sowiecki. Śledztwo trwało cztery miesiące. Wszystkich przesłuchań miałem ponad 40, a każde przesłuchanie trwało kilka godzin. Niektóre trwały pół doby, przy czym przerwy między jednym a drugim przesłuchaniem były bardzo krótkie, w czasie których nie mogłem zjeść nawet posiłku. Przypuszczano, że jako głodny i niewyspany przyznam się do wszystkiego, co mi zarzucano. Sześć razy mnie bito i kopano. Ponieważ jedna osoba nie mogła mi dać rady, więc przychodziło 5 lub więcej osób i bito mnie do utraty przytomności. Raz w nocy wezwano mnie i wyprowadzono na podwórze więzienia, a stamtąd przewieziono samochodem do jakiejś piwnicy, ale nie wiem, gdzie się znajdowała, dlatego, że jechałem w samochodzie zamkniętym. W piwnicy na środku leżał piasek, ściany ociekały krwią i znać było otwory z kul karabinowych. Jeden z prowadzących mnie sowieckich żołnierzy jeszcze raz zapytał mnie, czy przyznaję się do winy, a kiedy otrzymał odpowiedź przeczącą, kazał się obrócić twarzą do okrwawionej ściany. Jeszcze raz zaznaczył, że Stalin daruje tym, którzy się przyznają. Potem wyciągnął nagan. W chwili kiedy miał do mnie strzelić, nadbiegł jeden z żołnierzy sowieckich krzycząc, aby nie strzelać. Potem odwieziono mnie z powrotem do więzienia nakazując, aby nie powiedzieć słowa o tym, co zaszło. Wreszcie skazano mnie na 10 lat obozu pracy. Jednego z moich znajomych Jana Czarneckiego z Łucka męczono w ten sposób, że mu wlewano do nosa sodę rozpuszczoną w wodzie. Po kilku dniach Czarnecki spuchł i odszedł do szpitala. Również słyszałem, jak w sąsiedniej celi jedna z polskich kobiet krzyczała z całej mocy, aby jej nie gwałcono. Potem krzyk osłabł i słychać było tylko jęki.
[b]II Pieśń syberska[/b]
Smutno smutno jest Polakom
W syberyjskich tajgach żyć
Do ojczyzny wrócić trudno
Przyjdzie się nam w tajgach zgnić
Bo codziennie są pogrzeby
Kopią świeże doły
I mąż nie wie nic o żonie
Żona nie wie gdzie jej mąż
Pozbawione dzieciny ojców, ukochanych matek
Bo za chleb i za owsiankę z ciężkiej pracy
martwy leży
Pracujemy dzień i noc
Ach jak smutno nam Polakom
W syberyjskich tajgach żyć
K. Anna
[b]Dzieci płakały przerażone...
G. Janina, córka Ignacego i Jadwigi z domu [...],
ur. 20 II 1904 r. w Nowym Sączu, woj. krakowskie,
nauczycielka, wykształcenie wyższe[/b]
Transport wywożonych z Białegostoku ruszył 13 IV 1940 r. Do „eszełonu” zwieziono z okolicznych wsi żony kierowników szkół, nauczycielki, ziemniaki, żony funkcjonariuszy policji – z samego miasta żony policjantów, urzędników państwowych, samorządowych, niewielu kupców i niewielu Żydów. Przeważały rodziny Policji Państwowej. Było również i chłopstwo. Ogół tworzyły kobiety, dzieci, młodzież, b. niewiele mężczyzn. (...)
Zabierano nie tylko osoby wymienione na wyrokach, ale krewnych, służące, znajomych – w danej chwili znajdujących się w miejscu porywania. Czasem łapano ludzi w sadach, lesie, na ulicy. Pobór odbywał się przez wszystkie godziny nocy i dnia 13 kwietnia.
W pewnych wypadkach nazwiska dopisywano na najbliższych stacjach, w innych dopiero w Rosji, a nawet po przybyciu na miejsce zsyłki.
Wagony tzw. ciepłuszki, tj. wagony bydlęce, z zakratowanemi małemi okienkami i rozsuwalnymi drzwiami za całe urządzenie miało prycze piętrowe, otwór kloaczny i wiadro. Kloakę w jednych wagonach otaczano dyktą, w innych osłonę zrobili sami zesłańcy przy pomocy koców. Do granicy polsko-sowieckiej, „eszełony” już były przepełnione po brzegi. W pierwszych dniach ludzie byli jakby odrętwieni z trwogi i przerażenia, potem poczęli układać walizki, kosze, węzełki, naczynia. Byli tacy, co nic nie mieli absolutnie przy sobie.
Układano wygodniej małe dzieci i chorych. Maleństwa niemowlęta jakby zdawały sobie sprawę z sytuacji, płakały żałośnie, a przy wchodzeniu strażników krzyczały przerażone. (...) Na stacji granicznej w Szepietówce, gdzie przeładowywano ludzi do pociągów idących po szerokich torach, skomasowano kilka „eszełonów” tak, że ścisk stał się potworny. Matki, nie mogąc znaleźć miejsca na ułożenie już poczynających chorować dzieci, dostawały szału ze zdenerwowania i przemęczenia przy przenoszeniu rzeczy. Jedna z matek krzyczała strasznie, jakby traciła rozum. Rzucała w twarz oprawców: „tak wygląda wasza sprawiedliwość, wasze hasło o szacunku do człowieka pracy itd., itd.”. Wiele kobiet uciszono izolacją w sąsiednim wagonie. (...) Gdzieś w sąsiednim wozie umarła staruszka, jęczał chory na zapalenie płuc. W potwornych bólach jakaś Żydówka urodziła dziecko. „Siostra” obcięła je niesterylizowanymi nożyczkami. Dzieciątko niedługo umarło. Wyniesiono trupa gdzieś w nocy z trupem staruszki.
Niektóre kobiety całemi dniami prawie nie jadły – milczały w jakimś odrętwieniu, nie kłóciły się, mówiły różne nonsensy. A były i takie, co wierzyły, że wiozą nas do naszych mężów, jak to przy „brance” wszędzie obiecywano. Najlepiej zachowywały się chłopskie kobiety istotnie kulturalne.
Chłopki znosiły cierpienia w milczeniu – kobiety inteligentki, szczególnie nauczycielki i społecznice, starały się wpływać na ludzi uspakajająco, organizowały życie. Matkowały wszystkim dzieciom, starały się zmusić ogół do racjonalnego możliwie postępowania. Wieczorami zaczęto śpiewać pieśni religijne, wygłaszać patriotyczne wiersze i krzepiące ducha gawędy.
(...) Przywieziono nas do Pawłodaru (Kazachstan) do obozu koncentracyjnego, gdzie już czekały na rozwiezienie po rejonach tysiące ludzi z tzw. Białorusi Zachodniej i Zachodniej Ukrainy oraz uciekinierów zza Bugu.
Męka nie skończyła się. Dzieci nie mogły się dostać do przepełnionego szpitala – dziesiątki ich umierało codziennie. Matki zapadały w choroby, tępiały zupełnie. Szczęśliwe były te, które traciły w chorobie przytomność. Ludzie leżeli po kilka dni pod gołym niebem – jedyny barak był roznosicielem zarazy (biegunki). Pod płotami zmarło kilkanaście osób bez żadnej pomocy. A potem wywieziono nas na szlak męki – głód, nędza, okropna i ciężka, nieodpowiednia dla kobiet praca. (...)
Propaganda komunistyczna była konsekwentna i stała. NKWD wykorzystywało każdą sposobność, by podkreślić walory ustroju sowieckiego. Kiedyś, gdy interweniowałam w sprawie pewnego staruszka w NKWD, przyjął mnie naczelnik NKWD i bardzo uprzejmie, po prostu wytwornie rozmawiał ze mną przez godzinę. Nie wiedziałam, o co chodzi; dopiero pod koniec rozmowy powiedział mi: „Widzicie, przyszliście i na stojąco referowaliście swoją sprawę. Może tak było u was, gdzie przed władzą trzeba było stać na baczność; u nas jest inaczej; u nas – z sercem”. Staruszek mimo to umarł. (...)
Niemniej pieniądze staruszka, które kierownik kołchozu zabezpieczył i odesłał do NKWD, zginęły. Kiedy później interweniowałam, byli bardzo zmieszani i zaskoczeni.
[i]Opracował M.R.
na podstawie: „»W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali...«. Polska a Rosja 1939 – 1942”. Wybór i opracowanie Irena Grudzińska-Gross, Jan T. Gross, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008
[/i]