– Mówicie, że możecie kontynuować strajk – odparowuje dyrektor – a ja, idąc tu, rozmawiałem z robotnikami. Mieli dość. Dopytywali się: kiedy wreszcie skończycie?
W Sali BHP nie było słychać głosów z zewnątrz. Natomiast obrady nagłośnione były przez megafony na teren całej stoczni. Stoczniowcy słuchali ich w napięciu i milczeniu. I po tej wypowiedzi w Salę BHP uderzył ryk. Jakby ktoś dyrygował chórem tysięcy głosów: – Którzy! – To był kolejny przełomowy moment.
[srodtytul]Za „obalenie konstytucyjnego porządku PRL”[/srodtytul]
Miasto wrzało, zaczynała opanowywać je trudna do opisania gorączka. Na ulicach obcy ludzie zaczynali rozmowy na temat tego, co dzieje się w stoczni. Poparcie dla strajkujących było powszechne. Ale pojawiały się i inne głosy. Spotkałem jednego ze swoich znajomych z krakowskiego Teatru Stu. Deklarował sympatię dla strajkujących, ale nie widział nadziei.
– Rozwalą ich! – powtarzał ze szczególną pasją, która przykrywa kompleks winy.
Tego samego dnia pojechaliśmy do naszych przyjaciół z KOR, którzy biwakowali w Dębkach: Mirka Chojeckiego i Konrada Bielińskiego. Wróciliśmy do stoczni z nimi i jeszcze paru osobami, z których pamiętam działacza wrocławskiego SKS Mariusza Wilka. Zostaliśmy aresztowani w mieście, gdzie próbowaliśmy coś załatwić. Rozdzielono nas. Mnie zamknięto w izolatce w Gdańsku. Wrzask klawiszy, kiedy odmówiłem opróżnienia bardachy (przenośnego kibla), który jednak nie przerodził się w rękoczyny, upewnił mnie, że zmuszeni są traktować nas lepiej. W nocy skutego wsadzono mnie do fiata i w eskorcie trzech funkcjonariuszy – nie licząc kierowcy – którzy ostentacyjnie poprawiali broń, wywieziono z aresztu. Czekałem, że skierujemy się na południe, w stronę Krakowa, gdy jednak bocznymi drogami ruszyliśmy na zachód i wjechaliśmy do lasu, poczułem się trochę nieswojo. Podróż skończyła się jednak w areszcie w Sieradzu. Potem był transport przez Radomsk, gdzie dokuto mnie do grupki młodzieńców chodzących ze scyzorykami po prośbie. Zakładając, że w praworządnym państwie nawet przestępcy mają prawo do adwokata, wziąłem na siebie pierwszą fazę prawnej pomocy. Gdy pod Krakowem zrozumieli, dlaczego zeznania nie powinny sobie przeczyć, zyskałem ich głęboki podziw i przypomniałem sobie miniaturkę Mrożka. Kolejne 48 godzin siedziałem w Krakowie bez wypuszczania i dopiero potem dowieziono mnie do domu – co nie zdarzało się normalnie – obiecując mi rozmaite nieprzyjemne rzeczy (przede wszystkim więzienie), jeśli usiłował będę go opuścić. W domu czekała już na mnie żona, która zaczęła porozumiewać się ze znajomymi motocyklistami, planując ucieczkę przez na trwałe zainstalowaną pod domem eskortę, ale i ona została aresztowana, a mnie zabrano z domu i ofiarowano (na razie trzymiesięczną) sankcję, czyli prokuratorską decyzję na osadzenie mnie w więzieniu do procesu za dwa przestępstwa: „rozpowszechnianie fałszywych informacji mogących wyrządzić poważną szkodę interesom PRL” (drobiazg: chyba do trzech lat) i „przynależność do organizacji, której celem jest obalenie konstytucyjnego porządku PRL” (sprawa poważniejsza: do kary śmierci włącznie).
[srodtytul]– Wszystko się zmieni, a ja wyjdę![/srodtytul]
Z takimi samymi zarzutami, w tym samym więzieniu na Montelupich siedzieli moi przyjaciele z SKS Andrzej Mietkowski i Wojciech Sikora. Izolowani byliśmy tak bardzo, że w naszych celach nie było nawet radiowego głośnika, „kukuruźnika”. Na spacery wychodziłem pojedynczo, zupełnie niespotykany luksus, za to w towarzystwie dwóch strażników. Gdy jeden z nich zapodział się na moment, drugi dopadł mnie z pytaniem: – Panie, co się dzieje? – Wszystko było w tym niezwykłe, włącznie ze zwracaniem się do więźnia per pan. Nie mając zielonego pojęcia, co się dzieje, z pełną odpowiedzialnością powiedzieć mogłem: – Wszystko się zmieni, a ja wyjdę.
Był to 31 sierpnia. Byłem oczywiście przeświadczony, że w więzieniu spędzę co najmniej gwarantowane mi już trzy miesiące, a najprawdopodobniej kilka lat. Nie była to perspektywa miła, ale wpisana od początku w nasze działanie. Ze świadomością tego wysłałem już do żony list z wykazem książek. Istniała nadzieja, że część z nich przepuszczą. List dostaliśmy jakieś dwa tygodnie później.
Następnego dnia, ku mojemu osłupieniu, wypuszczono mnie z więzienia. Maszerując korytarzami, z odległości, zobaczyłem klawisza, swojego rozmówcę z poprzedniego dnia. Patrzył na mnie w niemym podziwie.
Wiedzieliśmy, że to darowany czas. Nie sposób było przewidzieć, czym te nieprawdopodobne wydarzenia mogą się zakończyć. Ci, którzy opowiadają dziś, że byli w stanie prognozować, co się stanie, rzutują w przeszłość późniejsze oceny. Mieliśmy jednak poczucie niezwykłej szansy, która się przed nami otwierała; z godziny na godzinę tworzyliśmy i podążaliśmy za galopującą historią. I to nie tylko my, młodzi.
[srodtytul]– Trzeba wykorzystać ten czas![/srodtytul]
W pierwszych dniach września na śniadanie do swojego niezwykłego (zwłaszcza z perspektywy naszych ówczesnych standardów) mieszkania, właściwie domu, na starym mieście przy Plantach, zaprosił mnie dyrektor i twórca wydawnictwa Znak, członek redakcji „Tygodnika Powszechnego”, historyk sztuki Jacek Woźniakowski. Jego córka Róża działała w SKS.
– Trzeba wykorzystać ten czas – oświadczył Woźniakowski. – Podważyć ich bastiony: milicję i cenzurę – mówił to intelektualista 60-letni, a więc dla mnie wiekowy, doświadczony wojną i stalinizmem. To było krzepiące.
W świecie niemożności otworzyła się szczelina, którą należało wypełnić metodą faktów dokonanych. Podstawową sprawą było budowanie instytucji niezależnych. Właściwie dla prawie wszystkich wolne związki zawodowe nie były nigdy tylko związkami. Dla robotników były one nimi również, czasami przede wszystkim, ale nigdy wyłącznie. Były zasadniczą wyrwą w totalitarnym systemie. Wiedzieliśmy, że trzeba budować je natychmiast, póki jeszcze można. Zasypaliśmy Kraków ulotkami, informując o możliwości tworzenia komitetów założycielskich i akcentując potrzebę niezależnych związków. Podaliśmy nasze adresy dla potrzeb konsultacji. Zainteresowanie przekroczyło nasze najśmielsze oczekiwania. Od wczesnego rana do późnej nocy kłębiące się tłumy wypytywały nas o wszystko, a więc także o pracownicze uprawnienia, które jak prawie wszystko w PRL funkcjonowały wyłącznie na papierze.
W ciągu paru nocy wkułem na pamięć kodeks pracy, który zupełnie nie interesował mnie wcześniej. Jednak działaniom na rzecz tworzenia związków należało nadać bardziej instytucjonalny kształt. Jeden z twórców SKS, mocno osadzony w środowiskach katolickich, Bogusław Sonik zwrócił się do prezesa krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej Andrzeja Potockiego, który jednak z „ekstremistami” nie chciał mieć nic wspólnego. Kiedy okazało się, że grupa młodych, zbuntowanych członków Pax chce podjąć tego typu współpracę, zmienił zdanie i zaproponował nam swój lokal. Po kilku dniach podziękował nam, gdyż uznał, że działania te prowadzić mogą jego bliżsi współpracownicy, ale czas konsultacji się już kończył. Zresztą konsultacje były nimi wyłącznie z nazwy. Agitowaliśmy naszych rozmówców, zachęcaliśmy do działania i usiłowalismy wyłowić spośród nich potencjalnych liderów, aby nawiązać z nimi kontakty. Czasami jeździliśmy do zakładów pracy, aby na miejscu tłumaczyć zarówno technologię związkowej demokracji, jak i jej sens.
[srodtytul]Ekstremista zawadza[/srodtytul]
W fabryce, w hali, gdzie zebrało się kilkaset zainteresowanych osób, na dużej tablicy wpisywani byli kandydaci do założycielskiego komitetu. Jeden kazał się wykreślić. – Co to za demokracja?! – oburzył się inny. – To nas tylu go chce, a on jeden ma decydować?! – logika była bezwzględna i przekonała obecnych. Moja wypowiedź spowodowała, że wykreślono go znowu, ale nie wiem, czy trafiła do ogółu.
Pierwsze spotkanie najbardziej zaangażowanych w mieszkaniu prywatnym zorganizowała nieżyjąca już Ania Szwed. Przyszło z dziesięć osób. W następnym uczestniczyło kilkanaście, ale kolejne zorganizowane zostało już w jakimś przedsiębiorstwie na Bronowicach i wszyscy mieli ściągnąć maksimum zainteresowanych, aby powołać wreszcie międzyzakładowy komitet założycielski.
Był chyba 12 września. Pojawiło się kilkaset osób. Był również tokarz z Nowej Huty Stanisław Zawada. Żyliśmy w cieniu Nowej Huty. Liczyliśmy na nią. Nowa Huta stać się miała naszą stocznią. Pracowało tam przecież kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Od lat szukaliśmy tam kontaktów, ale SB interweniowała błyskawicznie, gdy tylko uznała kogoś za podejrzanego, a zwolnienie z pracy nie było największą szykaną. Zawada dobrze wyglądał, jego lakoniczne wypowiedzi budziły zaufanie. I co zdecydowanie najważniejsze, wszyscy zebrani tęsknili za oparciem, jakie dawał potężny zakład. I tak Zawada został pierwszym liderem krakowskich niezależnych, samorządnych.
W moim wypadku bezpośrednia działalność w związkach była utrudniona, gdyż od wielu lat pracować mogłem wyłącznie dorywczo. Przy powstającym NSZZ pełniłem funkcję eksperta, a konflikt z pierwszym przewodniczącym, którego sekretarz KC PZPR Kazimierz Barcikowski przekonał, aby nie zadawał się z ekstremistami, doprowadził do usunięcia mojej osoby. Barcikowski przekonał Zawadę chyba i do innych rzeczy. Pod koniec roku przewodniczący musiał zrezygnować ze stanowiska za zbyt bliskie związki z władzą. Potem poparł stan wojenny.
[srodtytul]Poczucie wspólnoty gęste jak dym papierosów[/srodtytul]
Zaangażowałem się w tworzenie NZS, choć ograniczał mnie fakt, że z końcem poprzedniego semestru skończyłem swoje długotrwałe studia. We wrześniu 1976 roku zostałem zwolniony dyscyplinarnie bez podania przyczyn z piątego, ostatniego roku polonistyki. List protestacyjny, który zorganizował Staszek Pyjas, podpisał nieomal cały rok, co zaskoczyło wszystkich włącznie z nim, ze mną i podpisującymi, zwłaszcza zaś władze uniwersyteckie. Wówczas był to akt rewolucyjny. Przestraszony uniwersytet błyskawicznie – identycznie jak przy zwolnieniu, czyli z naruszeniem wszelkich procedur – przyjął mnie znowu. Szybko jednak zawiesił i wisiałem tak do 1979 roku jako jedyny student V roku, gdyż studia skurczyły się do lat czterech. Spowodowało to, że byłem jedynym rzecznikiem SKS od jego powstania aż do jego końca.
W 1980 roku uznaliśmy, że wreszcie trzeba powołać autentyczną organizację studencką i rozwiązać SKS, który wykonał już swoją misję. Ponieważ studia ukończyłem, a dbaliśmy bardzo, aby nie reprodukować SZSP-owskiego (potem ZSP-owskiego) syndromu działaczy „seniorów”, znowu zredukowany zostałem do roli eksperta. W pierwszym okresie do ukonstytuowania się władz, roboty miałem huk, ale potem należało się wycofać.
Okres ten obfitował zresztą w dość niezwykłe wydarzenia. W październiku do Krakowa na zaproszenie SZSP przyjechał najsłynniejszy teatr awangardowy, lewacki Living Theatre. Przedarłem się do miejsca pobytu animatorów zespołu – Judith Maliny i Juliana Becka – do Żaczka. Zaprosiłem ich do naszego biura i wyraziłem zdziwienie, że zadają się z reżimowymi organizacjami, podczas gdy kraj znajduje się w sytuacji rewolucyjnej. Innymi słowy: wystąpić powinni dla nas. Atmosfera w biurze na Gołębiej, gdzie nieustannie przewalały się tłumy spierające się ze sobą gwałtownie, ale bez agresji, a poczucie wspólnoty było równie gęste jak dym papierosów, zrobiła na nich wrażenie. Tłumacząc się, dlaczego nie mogą odwołać zapowiedzianego spektaklu i zapraszając nas, zaproponowali dodatkowo zrobienie wspólnego happeningu. Problemem była konieczność znalezienia miejsca na dzień następny. Zaproponowałem Collegium Broscianum przy ulicy Grodzkiej. Zgodę zdobyłem, wymuszając na władzach uniwersyteckich deklarację, że „nie sprzeciwiają się”. Happening był przeżyciem. Nie tylko dla nas. Niedawno ktoś pokazał mi publikowane impresje Becka i Maliny, którzy zachwycali się rewolucyjną atmosferą ówczesnego Krakowa. Faktu, że była to rewolucja wymierzona w komunistyczne porządki, nie dostrzegli.
Prawie każdy, kto pamięta tamte miesiące, musi przyznać, że był to czas niezwykły: gwałtowne odrodzenie, wręcz eksplozja wspólnoty w najbardziej niesprzyjającym momencie. Po pół wieku upodlenia, wbrew wszystkiemu w, wydawało się, głębokiej beznadziei, wybuchło powszechne, narodowe, bezkrwawe powstanie, które przyniosło nam wolność i pozwoliło odzyskać godność. Oczywiście, wolność ograniczoną, wyrywaną każdego dnia, ale, być może, tym mocniej odczuwaną. Zbiorowość i składające się na nią osoby potrafiły odsłonić najlepsze cechy, o które często trudno byłoby je wcześniej podejrzewać.
Czuliśmy, wiedzieliśmy wtedy doskonale, że jesteśmy czymś więcej niż sumą jednostek. Uczestnictwo w sprawach wspólnych buduje pełny wymiar człowieczeństwa. I nie odbywa się kosztem utraty indywidualnej tożsamości. Oczywiście, nie sposób żyć długo w zbiorowym uniesieniu. Ofiarowuje ono jednak niezbędną perspektywę widzenia rzeczy i buduje fundament wspólnoty. To dzięki niemu Polacy przetrwali stan wojenny i, miejmy nadzieję, wygrzebią się z mizerii III RP.
[i]Bronisław Wildstein[/i]