Wreszcie postanowiłam napisać o jednym z najważniejszych dla mnie samej aktorów. To między innymi kreowane przez Jerzego Bińczyckiego postaci ukształtowały we mnie wiarę w człowieka, który bez względu na okoliczności zachowuje swą godność, ma w sobie ogromne pokłady dobroci, a jednocześnie pokory wobec przeciwności losu, swój talent, wiedzę i umiejętności wykorzystuje do tego, by nieść pomoc innym, dostrzega piękno w Naturze, ale i w drugim człowieku, umie cieszyć się życiem, choć często zmaga się z ludzkimi słabościami – nic nie jest mu obce. Takim widzimy go choćby w „Znachorze" (1982 r., reż. Jerzy Hoffman). Jego profesor Rafał Wilczur, który przeistacza się w prostego Antoniego Kosibę, ma głębię daleko wykraczającą poza ramy wyznaczone przez postać z powieści napisanej przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza w 1937 r. Może dlatego za każdym razem, gdy w telewizji natrafię na powtórkę „Znachora", oglądam ten film dla Bińczyckiego. I niezmiennie wzruszam się, gdy tytułowy bohater uświadamia sobie, kim naprawdę jest, i zwraca się do granej przez Annę Dymną postaci: „Córeczko, córeczko moja". Zarówno na filmowym ekranie, jak i na teatralnej scenie Bińczycki był przejmująco prawdziwy i wiarygodny, do bólu ludzki. Oczywiście, umiejętności przyszły wraz z wiekiem i doświadczeniem, ale, co ciekawe, Bińczycki wewnętrzną dojrzałość łączył z dużym poczuciem humoru, o czym do dziś opowiadają jego koledzy i koleżanki z teatru. Wcale nie planował zostać aktorem, tym bardziej że z natury był nieśmiały. Za to świetnie rysował i nęciła go architektura... Na szczęście los chciał inaczej.