Kamikadze: misje straceńców
Samobójcze akcje wojskowe mają równie długą historię, jak dzieje wojen w ogóle. Jednak dopiero w XX wieku przybrały formę zorganizowaną. Najbardziej spektakularny jest przypadek japońskich kamikadze, ale koncepcje żywych torped znane są także z innych armii, w tym polskiej.
Yokoi i Onoda to prawdziwi bohaterowie skamieniałego czasu; powstały o nich setki artykułów i filmy. Ale to nie oni są realnym problemem Yasukuni. Powojenna, otrzeźwiała, uwolniona od militaryzmu Japonia kuratorom przyświątynnego muzeum ma za złe, że na równi z innymi czci tam zbrodniarzy wojennych. Jest tam np. gablota z pokrwawionym mundurem i samurajskim sztyletem Korechiki Anamiego, ministra wojny, który chciał utopić Japonię we krwi. Nie pozwolił mu na to cesarz, Anami popełnił więc seppuku. Była to jedyna forma protestu i zarazem lojalności wobec cesarza, na którą mógł sobie pozwolić. W Yasukuni czci się wszystkich, którzy oddali życie za cesarza, choćby mieli na rękach krew setek tysięcy. W poświęconych wojnie na Pacyfiku salach, w ściennych gablotach eksponowane są na równi zdjęcia tych, którzy szli na śmierć, jak i tych, którzy ich wysyłali. Bez różnicy. Odważniejsi z nich sami zdecydowali się na harakiri, ale większość przeżyła kapitulację i wtopiła się w uwolnione od potworności wojny społeczeństwo.
Przewodnicy nie chcą jechać z gośćmi do Yasukuni
Chodzę po przyświątynnym muzeum z zainteresowaniem, wszak Polacy to też militaryści. Tu czołg, tam armata. Tu skorodowane hełmy i menażki, tam przygotowana do samobójczych ataków torpeda. Obok model pancernika „Yamato” i seria romantycznych obrazów kolosa. Biedna kupa złomu. Na niewiele przydała się w tej wojnie. Dziarskie dowództwo wysłało ją w końcu w samobójczą misję na wody przy brzegu Okinawy. W kadłub uderzyły setki bomb i torped, zanim kolos poszedł z większością załogi na dno.
Przewodnicy nie chcą jechać z gośćmi do Yasukuni i należy to rozumieć. Ciągnie się jednak za tą świątynią swąd krwi niewinnych.
To, co najbardziej w Yasukuni porusza, to pomniki psa, konia i gołębia – towarzyszy w boju japońskiego żołnierza. Owczarek jest niemiecki, koń ma cztery nogi, a koloru gołębia nie uświadczysz. Dusze obrońców cesarza też są niewidoczne, choć niektórzy twierdzą, że materializują się w kłębach wirujących płatków wiśni podczas ich trwającego dwa tygodnie rozkwitu. Przewodnicy nie chcą jechać z gośćmi do Yasukuni i należy to rozumieć. Ciągnie się jednak za tą świątynią swąd krwi niewinnych. A co gorsza, ta krew pachnie dokładnie tak samo jak krew zbrodniarzy. Kiedy świątynię odwiedził przed laty premier Shinzō Abe (1954–2020), skądinąd wnuk Nobusuke Kishiego, ministra przemysłu i handlu czasów wojny, opinia publiczna była tak oburzona, że Abe musiał ogłosić, iż do świątyni poszedł jako osoba prywatna. Cholerna obłuda polityków. Zwykle uchodzi im na sucho. Tym razem stało się inaczej.
Byłem w Yasukuni w marcu. Wiśnie jeszcze nie zdążyły zakwitnąć. Płatki nie wirowały w powietrzu. Nie czuło się obecności dusz. Za to, kiedy wychodziłem, na konarach wielkiego drzewa przy bramie zawirowało stado białych gołębi. Takich z bukolicznego snu Pabla Picassa. Mają tam gdzieś gołębnik. Ciekawe, po której stronie muru.