Statek był unieruchomiony, a jednak płynął... Pole lodowe, które uwięziło „Belgicę”, było stosunkowo niewielkie i dryfowało niespiesznie w różnych kierunkach spychane silnym wiatrem i napierającymi z boków masami spiętrzonej kry. Statek tonął w gęstych ciemnościach, rozświetlanych jedynie bladą poświatą księżyca i rachitycznymi zorzami polarnymi. Wokoło tańczyły srebrzyste mgły i panowała złowroga cisza, mącona jedynie od czasu do czasu hukiem pękającego lodu i zawodzeniem wiatru. Od kilku tygodni nikt nie podziwiał wschodów i zachodów słońca, nie cieszył się z nadejścia brzasku i nie nadganiał z pracą, aby zdążyć przed zmierzchem. Noc polarna na dobre opanowała świat, ale co gorsza, wdzierała się coraz silniej w dusze załogi. Ze względu na ekstremalne warunki pogodowe i ciemność zarówno oficerowie, marynarze, jak i naukowcy musieli ograniczyć zajęcia do minimum. Nawet niestrudzony kierownik naukowy wyprawy Polak Henryk Arctowski z rzadka pełnił dyżur badawczy w wybudowanych obok statku budkach obserwacyjnych.
A jeszcze niedawno, pomimo przymusowego postoju, niemal każdy uczestnik Belgijskiej Wyprawy Antarktycznej uwijał się jak mrówka. Oficerowie, mechanicy, cieśle i zwykli marynarze dzień w dzień zabezpieczali wmrożony w lodową pokrywę statek przed zniszczeniem, konserwowali urządzenia parowe, maszty, żagle i olinowanie. Wielkim wysiłkiem „Belgicę” otoczono wysokim wałem śniegu, przylegającym ściśle do burt i chroniącym go przed utratą ciepła. Naukowcy z kolei obserwowali zjawiska atmosferyczne, zmiany pogody, zachmurzenia, badali śnieg, szron i lodową pustynię. Robili pomiary geometryczne, poprzez przebite przeręble sondowali morze, badali próbki wody pobrane z rozmaitych głębokości i muł z dna oceanu, a także arktyczną florę i faunę. W pierwszych tygodniach, gdy mrozy nie były jeszcze zbyt dokuczliwe, organizowano wycieczki na nartach w promieniu kilku kilometrów od statku; łączono je przy tym niekiedy z polowaniami na foki i pingwiny, by pozyskać świeże mięso, co pozwalało ograniczyć szkorbut.
Niestety, objawy tej przeklinanej przez żeglarzy na całym świecie choroby pojawiały się coraz częściej. Podobnie jak odmrożenia, zapalenia, przemęczenie i brak sił. Lekarz wyprawy Amerykanin Frederick Albert Cook miał ręce pełne roboty. Ale najgorsze miało dopiero nadejść wraz z nocą polarną. 20 maja zaniemógł Émile Danco, belgijski geofizyk, który – jak się okazało – miał wadę serca. Mimo wysiłków lekarza dwa tygodnie później zmarł. Kiedy owinięte w żaglowe płótno zwłoki z kulą żelazną u nogi zsunęły się z sanek do wybitego sto metrów od statku przerębla, nad załogą, niczym sęp nad dogorywającą ofiarą, zaczęło krążyć widmo depresji. Niektórzy, mniej odporni, zdradzali objawy obłędu. Ulubieniec naukowców, marynarz Adam Tollefsen, przestał z kimkolwiek rozmawiać i znikał gdzieś na długie godziny. Nierzadko znajdowano go leżącego na lodzie w pobliżu statku. Mimo wielkiej determinacji uczestników wyprawy przyszłość stawała się niepewna: sądzone im życie czy śmierć wśród lodowej pustyni? Nikt nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć, wszak byli pierwszymi ludźmi, którzy próbowali przetrwać zimę w Antarktyce.
Nadzieja odżyła wraz z promieniami słońca, które po ponad miesiącu niepodzielnego panowania nocy polarnej zaczęły w końcu przełamywać mrok. Asystent Arctowskiego, Antoni Dobrowolski, zapisał w dzienniku pod datą 22 lipca 1898 r.: „Światło godziny południowej co dzień potężniało, aż pewnego południa błysnęło w nim po raz pierwszy jego utajone źródło; wyjrzał spod horyzontu rąbek słońca na chwilę, by wnet się schować. Wreszcie nadszedł dzień, w którym stanęło całe, w całym swym przepychu na krańcu białej tarczy lodów”.
Lodowa pustynia
Pod koniec XIX w. niemal cały ziemski glob był już dobrze zbadany i na mapach pozostało niewiele białych plam. Najwięcej wciąż widniało w rejonie bieguna południowego, na odległej Antarktyce (gr. antarktikós – naprzeciwko Arktyki). Obejmuje ona kontynent zwany Antarktydą oraz otaczające go wody i pola lodowe. To najzimniejszy, najsuchszy i najbardziej wietrzny obszar na Ziemi, z ubogą florą i fauną, pozbawiony rdzennych mieszkańców. Skrajne warunki nie zachęcały odkrywców i badaczy do zapuszczania się w te strony. Pierwsze statki pojawiły się w rejonie Antarktyki w XVIII w., w latach 20. i 30. XIX w. udało się ją opłynąć i wytyczyć zarys linii brzegowej kontynentu, ale dopiero w 1895 r. członkowie norweskiej wyprawy wielorybniczej Henryka Bulla jako pierwsi ludzie postawili stopy na stałym antarktycznym lądzie.