Reklama
Rozwiń
Reklama

Kommodus – patron eurosceptyków znad Wisły

Największy żal jako Polak mam do Marka Aureliusza, a pretensję do jego następców, że zawarli haniebny pokój z Markomanami, grzebiąc w ten sposób śmiały plan podbicia terenów dzisiejszej Polski, które odtąd pozostawały daleko na północ od rzymskiego limes.

Publikacja: 25.02.2022 00:39

Kommodus – patron eurosceptyków znad Wisły

Foto: Wikimedia

Owszem, mamy wiele dowodów na handlowe relacje tych krain z Rzymem. Wybierali się za Karpaty po niewolników i skóry, ale głównie po grecki electron, czyli jantar, od którego zresztą historycy późniejszych wieków wzięli nazwę „bursztynowego szlaku”. Były to jednak tereny pokryte niekończącymi się puszczami, bezdrożne i niebezpieczne, gdzie o prymat w najstraszniejszym okrucieństwie konkurowały dzikie bestie i jeszcze dziksze plemiona barbarzyńców.

I nagle pojawia się Marek Aureliusz, władca – filozof, jeden z najlepszych rzymskich cesarzy. Rzym w tym czasie trawią nieszczęścia, głód, rozruchy, pożary, epidemie i szarańcza. Cesarstwo słabnie, rzucają się więc na nie liczne hordy barbarzyńców. Jednak to jeszcze nie epoka schyłkowa; legiony wciąż straszą żelazną dominacją. Potencjał państwa cezarów jest na tyle wielki, że z Markiem Aureliuszem na czele Rzym nie tylko radzi sobie z plagami, ale również podejmuje skuteczną walkę z germańskimi Markomanami.

Plany wodza są ambitne: przesunąć granice wpływów Rzymu na północ, upokorzyć Germanów, zemścić się za piekącą wciąż hańbę klęski w Lesie Teutoburskim, dokonać tego, co nie powiodło się przed wiekami ani Warusowi, ani później Germanikowi. Fortuna mu sprzyja, ale tylko do czasu. Mimo przewag wojennych umiera na dżumę w roku 180 po Chrystusie, całkiem niedaleko od naszych granic – w starożytnej Vindobonie, czyli dzisiejszym Wiedniu. Jak blisko stąd do przyszłej słowiańszczyzny, wie każdy, kto podróżował ze stolicy Habsburgów do Bratysławy.

Oto więc umiera cesarz filozof, a jego syn i następca zawiera pokój z Markomanami i wraca do Rzymu. Nic dziwnego, ma na imię Kommodus i bardziej od ambicji poszerzania granic Pax Romana kuszą go wdzięki stołecznych gladiatorów. Zastanawiam się, co by było, gdyby Marka Aureliusza w Vindobonie nie dosięgła zaraza. Nie był jeszcze człowiekiem starym. Nie miał sześćdziesięciu lat. Pełen wigoru, w poczuciu misji niewątpliwie pokonałby Markomanów i w kolejnej wyprawie poszedłby jeszcze dalej.

Wyprawa w kierunku Renu przywróciłaby Rzymowi dawną prowincję Germanię. Ale równie naturalna byłaby wyprawa na wschód, w stronę Odry i Wisły, gdzie mieszkali wówczas Burgundowie i Wandalowie, a jeszcze dalej – plemię Wenetów. Myślę, że Aureliusz nie miałby wyboru. W trosce o bezpieczeństwo nowej prowincji musiałby rzucić na kolana wszystkich Germanów, nie tylko Markomanów, ale i ich sojuszników ze wschodu, a limes ustanowiłby na Bugu lub Wiśle.

Reklama
Reklama

Nie tylko to podpowiada wciąż głodna wyobraźnia. Jakże po takich wyprawach mógłby wyglądać nasz świat! Romanizacja terenów nad Wisłą przyniosłaby rzymskie prawo i język. Rzymską kulturę i budownictwo. Zromanizowani Germanowie staliby się ludnością dla Rzymu sojuszniczą. Kościół zawędrowałby tu nie z sześćsetletnim poślizgiem, ale już w czasach Konstantyna lub wcześniej. Wcześniej mielibyśmy ceglane bazyliki, a potem romańskie rotundy. Wcześniej klasztorne roczniki i zapisy kronik. Wcześniej miasta, światłe rody i lokalne dynastie.

Możliwe, że po dziś dzień mówilibyśmy jakąś odmianą zwulgaryzowanej łaciny, nie gorszej niż Hiszpanie, Włosi czy Francuzi. Wcześniej bylibyśmy w sercu Europy. Cóż, nie wyszło. Dżuma zabrała Marka Aureliusza, a bezwzględna genetyka uczyniła po nim cesarzem idiotę. To przez Kommodusa straciliśmy naszą jedyną szansę. Powinien być patronem eurosceptyków, ów tak karykaturalnie przedstawiony w „Gladiatorze” przez Ridleya Scotta rzymski cesarz.

Nie wyszło. Z tym większym podziwem należy patrzyć na naszych bezpośrednich przodków, Mieszka i jego następców. Ileż wysiłku musieli włożyć w dzieje, by nas jednak przywiązać do Europy. Jakże wielkie było ich dzieło, kiedy się pomyśli, że w czasach początku budowy paryskiej Notre Dame w piastowskiej Polsce dominowało jeszcze jako budulec drewno. Ileż przebiegłości władców, woli przetrwania, determinacji w krzewieniu chrześcijaństwa było trzeba, by w końcu powstał Wawel i rodzime gotyckie kościoły, miasta i te nieliczne wysepki renesansu, jakie rozsypali w swojej domenie Jagiellonowie. Jakiż to maleńki świat w porównaniu z bogactwem i splendorem Europy. Nie trzeba być Zbigniewem Herbertem, by poczuć tę różnicę, dystans i tęsknotę. Po wielu klęskach jesteśmy znów na tej mapie, w którą wpisywali się pierwsi Piastowie. I nikt, nawet profesor Pawłowicz, nam tego nie zohydzi. I wyrwać sobie też jej nie damy nikomu. Za dużo to wszystko kosztowało.

Owszem, mamy wiele dowodów na handlowe relacje tych krain z Rzymem. Wybierali się za Karpaty po niewolników i skóry, ale głównie po grecki electron, czyli jantar, od którego zresztą historycy późniejszych wieków wzięli nazwę „bursztynowego szlaku”. Były to jednak tereny pokryte niekończącymi się puszczami, bezdrożne i niebezpieczne, gdzie o prymat w najstraszniejszym okrucieństwie konkurowały dzikie bestie i jeszcze dziksze plemiona barbarzyńców.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Reklama
Historia
Pamiątki Pierwszego Narodu wracają do Kanady. Papież Leon XIV zakończył podróż Franciszka
Materiał Promocyjny
Polska „tygrysem wzrostu”, ale potrzebuje kapitału i innowacji
Historia
Wielkie Muzeum Egipskie otwarte dla zwiedzających. Po 20 latach budowy
Historia
Kongres Przyszłości Narodowej
Historia
Prawdziwa historia agentki Krystyny Skarbek. Nie była polską agentką
Materiał Promocyjny
Jak budować strategię cyberodporności
Historia
Niezależne Zrzeszenie Studentów świętuje 45. rocznicę powstania
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama